Wysłannik Śmierci cz. 4


Następnego dnia Crevan spotkał kapitana w jadalni. Kucharz, który był siwowłosym grubym mężczyzną z trzema dodatkowymi parami rąk w błyskawicznym tempie podawał im jedzenie. Lekarz zaczekał, aż Callan weźmie swoją porcję i razem ruszyli do stolika.
- Coś ty najlepszego wyrabiał? - syknął, gdy wreszcie zajęli swoje stałe miejsca.
- Jak to co? - Callan wzruszył ramionami. – Posłuchałem głosu serca.
- Chyba raczej głosu twojej męskości - prychnął lekarz. - Sam mówiłeś, że Ireth wydawała ci się zbyt ufna…
- No właśnie - przerwał Callan. - Wydawała. Ale już jest inaczej.
Crevan tylko wywrócił oczami. Wyglądało na to, że kapitan jest przekonany, iż spotkał swoją jedyną. Tylko który to już raz? Elfowi nawet nie chciało się tego liczyć. Był pewien tylko tego, że kolejna kochanka Callana przyniesie załodze „Skylli” jedynie kłopoty.
- I co teraz zrobisz? - zapytał w końcu lekarz. - Przyjmiesz ją na stałe na statek?
- Zapewne tak - odparł Callan. Tym razem nie potrafił zignorować miny przyjaciela. - Co ci w tym przeszkadza? Jeśli tak bardzo nie cierpisz Ireth, to nie musisz z nią przebywać.
Crevan tylko pokiwał głową. Dokończył posiłek i odszedł do swojej kajuty.

Nad ranem Crevan obudził się niewyspany. W nocy z kajuty kapitańskiej znów słychać było krzyki kochanków i mimo dobrych chęci elf po prostu nie potrafił zasnąć. Dopiero przybycie Karenmir i długa rozmowa o wszystkim i o niczym spowodowała, że oboje przenieśli się do krainy wiecznych łowów.
Elf otworzył oczy i spojrzał na narzeczoną. Jak zawsze podziwiał jej długie i rozczochrane czerwone włosy oraz duże usta tego samego koloru. Dziewczyna była dosyć niska i szczupła, przez to wydawać by się mogło, że nie nadaje się na żeglarza. Na szczęście jej budowa ciała była sprawiała mylne wrażenie, bo Karenmir już niejednokrotnie popisała się niemalże męską krzepą.
Crevan przez chwilę obserwował ją w milczeniu, aż wreszcie nie powstrzymał się i obudził pocałunkiem. Karen jak zwykle objęła jego szyję, by nie odsuwał się od niej zbyt szybko.
- Dzień dobry - mruknęła uśmiechając się szeroko, gdy wreszcie się od siebie oderwali.
Crevan skinął głową na powitanie i wstał.
- Oby dzisiejsza noc była spokojniejsza - powiedział. - Bo nie wiem, czy jutro w ogóle się obudzę.
- Przesadzasz - odparła Karenmir. - Wiesz, jaki jest Callan. Spędzi z nią parę nocy, a potem zostawi w jakimś porcie.
- I tego obawiam się najbardziej - westchnął Crevan. - Bo doskonale zdaję sobie sprawę również z tego, jaka potrafi być kobieta, gdy chce dokonać zemsty.
Karenmir parsknęła śmiechem.
- To on straci jaja, nie ty - stwierdziła.
- O ile nie będę na tyle głupi, by się wtrącić – dodał Crevan.
W tym momencie oboje usłyszeli stłumiony okrzyk marynarza siedzącego w bocianim gnieździe. Wyglądało na to, że zobaczył coś niepokojącego.
- Pójdę zapytać, co się stało – mruknął elf, sięgając po spodnie i ubierając je. Szybko wyszedł z kajuty i wspiął się do kolegi.
Wychudzony pirat z nienaturalnie dużymi oczami wpatrywał się w coś, czego Crevan nie był w stanie dostrzec.
- Bill, co widzisz? – zapytał, gdy mężczyzna nie zwrócił uwagi na jego przybycie.
- Dwa statki – odparł krótko pirat. – Nie wiem, czy kupieckie – dodał, uprzedzając pytanie Crevana. – Mają białe żagle ze znakiem, którego nigdy wcześniej nie widziałem.
- Możesz go opisać? – zainteresował się elf.
- Biały ptak na tle błyskawicy – odpowiedział po dłuższej chwili Bill. – Przypominasz sobie jakieś państwo albo gildię posługującą się tym znakiem? Bo ja nie. Killburn to też nie jest, co do tego nie mam wątpliwości. Ale oba okręty płyną w naszą stronę. Zbliżają się z dużą szybkością i sądzę, że mogą zaatakować. Chyba powinniśmy poinformować kapitana.
- Zajmę się tym, a ty dalej obserwuj – mruknął Crevan, po czym szybko zszedł na pokład.
Z jego kajuty akurat wyszła już ubrana Karenmir. Po drodze próbowała jeszcze przewiesić swój miecz przez plecy, ale na widok narzeczonego zaprzestała prób i się do niego zbliżyła.
- Czemu Billy krzyczał? – zapytała.
- Zobaczył okręty, których nie rozpoznał – odparł Crevan. – Mi ich opisy też nic nie mówią. Ale lepiej przygotować się do ataku, bo ponoć płyną do nas z dużą szybkością.
- Mam ich spowolnić? – dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
- Najpierw zwołaj załogę – poprosił elf. – Ja się zajmę obudzeniem Callana.
Karenmir pokiwała głową i pobiegła do pozostałych marynarzy. Crevan zwrócił się w kierunku kajuty kapitańskiej i ruszył do drzwi. Już miał zapukać, gdy wyczuł, że jest obserwowany. Rozejrzał się i ujrzał stojącego tuż obok niego Ilmarina. Chłopiec wpatrywał się w niego swoimi dużymi, niebieskimi oczami, w których dało się dostrzec strach.
- Będziemy walczyć? – zapytał, gdy Crevan na niego spojrzał.
- Być może – odparł elf. – Ale nie musisz na to patrzeć. Po prostu schowaj się gdzieś. Nikt nie chce, żeby stała ci się krzywda.
- Czy to inni piraci? – zapytał Ilmarin, w którym ciekawość wygrywała nad strachem.
- Nie, raczej nie – westchnął lekarz. – Zresztą sam nie wiem. Mają na fladze jakiś dziwny symbol, którego nie rozpoznaję… - dodał i od razu zauważył na twarzy chłopca rosnące zaciekawienie. – Tobie też nie będzie nic mówił. To jakiś biały ptak na tle błyskawicy.
Ku jego zdumieniu w oczach Ilmarina dostrzegł szok i niedowierzanie.
- To przecież Anganim – powiedział. – Łowcy czarnej magii – dodał, widząc zdziwione spojrzenie Crevana.
- Skąd wiesz?
- Byli u nas w porcie… - chłopiec wyraźnie posmutniał. – Zabili mamę… i pana Chrisa… i wszystkich…
Gdyby nie to, że wrogi statek właśnie się do nich zbliżał, zapewne Crevan byłby zdziwiony tym, że Ilmarin wreszcie zdecydował się powiedzieć coś o tym, co wydarzyło się w tamtym portowym miasteczku. Teraz jednak zapomniał zupełnie o tym, że chłopiec do tej pory uparcie milczał. Domyślał się, że Łowcy z całą pewnością nie znaleźli się tutaj przypadkowo, zwłaszcza, że w ich załodze nie brakowało osób skażonych czarną magią. Jedną z nich był on sam…
- Schowaj się – rozkazał Ilmarinowi. – Szybko.
Chłopiec chyba chciał powiedzieć coś jeszcze, ale wyraz twarzy Crevana dał mu do zrozumienia, że nie powinien się teraz wykłócać. Ruszył do ładowni. Czarnowłosy z kolei zwrócił się w stronę kajuty kapitańskiej i uniósł pięść, aby zapukać…

- Obudź się, Ireth! Zaczynamy!
Elfka powoli otworzyła oczy. Z wielką chęcią dłużej by spała, ale jej mistrz nie lubił, gdy lekceważono jego rozkazy. Zwłaszcza w takiej chwili.
Usiadła na koi i sięgnęła po pogniecioną koszulę Callana. Podczas wczorajszych igraszek jej sukienka zniknęła gdzieś we wszechobecnym bałaganie, a ona nie miała czasu na jej szukanie.
Rozejrzała się w poszukiwaniu kapitana. Ledwo powstrzymała się od odetchnięcia z ulgą, gdy ujrzała go pochylonego nad mapami. Bardzo dobrze, że był zajęty… dzięki temu Ireth mogła bardzo powoli zajść go od tyłu…
- Dobrze, że już wstałaś – powiedział Callan, na co dziewczyna jęknęła w duchu. O tyle dobrze, że nie zwrócił się w jej stronę. – Przez chwilę gadałaś przez sen.
- Naprawdę? – zdziwiła się Ireth, rozglądając się po pomieszczeniu. Jej wzrok padł na pustą butelkę po rumie, która akurat potoczyła się w jej stronę. Powoli schyliła się po nią. – Ciekawe, co mówiłam.
- Coś o paleniu na stosie nekromantów i tym, co do ciebie krzyczeli – odparł Callan, wciąż wpatrzony w mapy. – Wiem, że nie jesteś chętna do opowiadania o swojej przeszłości, ale czy kiedyś jakiegoś spotkałaś?
- Jest ich teraz tylu, że trudno się na żadnego nie napatoczyć – odparła Ireth, powoli się do niego zbliżając. – Niejednokrotnie krzywdzą niewinnych ludzi… i nieludzi…
- A ten, który skrzywdził ciebie? – zapytał Callan. – Jeśli wciąż żyje, to tylko zdradź mi jego imię, a osobiście przyniosę ci jego… - nie zdążył dokończyć, bo Ireth w tym momencie dopadła do niego i z całej siły uderzyła butelką w tył głowy. Elf upadł prosto na stół z mapami, rozsypując większość z nich na zagraconą podłogę.
- Mój nekromanta już dawno jest po tamtej stronie – prychnęła Ireth, wyrzucając szyjkę butelki i rozglądając się po pokoju.
Owszem, sukienka nie była jej potrzebna… ale torebka i to w niej było już tak. W końcu ujrzała ją przewieszoną przez jeden z haków. Zaczęła grzebać wewnątrz niej, dopóki nie natrafiła na cienki łańcuch. Wyciągnęła go, przyglądając się dziełu jednego z anganimskich kowali. Na pierwszy rzut oka wyglądał na zwykłe kajdany, w jakie zakuwa się wszystkich skazańców. Anganim jednak walczył z czarną magią już od wielu stuleci i każdy z tego stowarzyszenia wiedział, że zwykłe łańcuchy nie powstrzymają żadnego nekromanty czy maga chaosu przed rzucaniem zaklęć. Dlatego wymyślili kajdany blokujące moce każdego, kto będzie w nie zakuty. Jak na razie sprawdzały się świetnie, ku niezadowoleniu ofiar Anganimu.
Ireth zbliżyła się do ogłuszonego Callana i zakuła go w kajdany. Potem z zadowoleniem usiadła na koi. Tak, swoją część roboty wykonała. Wystarczyło teraz tylko czekać na przybycie jej załogi.
Jej triumf zakończył się w momencie, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Szybko wstała i wyjrzała przez dziurkę od klucza, kto też postanowił przeszkodzić kapitanowi. Zaklęła cicho na widok Crevana. Że też ten lekarz zawsze musi się wtrącać!
Lekko uchyliła drzwi, by nie ujrzał zakutego w kajdany Callana.
- Tak? – zapytała.
- Niech Callan wyłazi z tej dziury – powiedział elf. – Zaraz będą nas atakować.
Dziewczyna z trudem ukryła zdziwienie. Jakim cudem zostali nakryci? Przecież na ich okrętach byli magowie z zaklęciami maskującymi… Czyżby nie zadziałały?
- Obawiam się, że musicie poradzić sobie bez niego – odparła, starając się, by zabrzmiało to wiarygodnie. – Jakby to powiedzieć… nie może dojść do siebie po wczorajszej libacji…
Crevan obrzucił ją nieprzychylnym spojrzeniem.
- Libacji… - powtórzył, patrząc na koszulę, w którą była ubrana.
Ireth poczuła, że się czerwieni.
- No… tak – mruknęła, kiwając głową na potwierdzenie swoich słów. – Chyba wiesz lepiej ode mnie, co wyprawia pijany Callan…
Sądząc po minie Crevana, kapitan zachowuje się zupełnie inaczej niż ona to opisała. Już chciała modlić się w myślach do wszystkich bóstw, jakie znała, gdy usłyszała wołanie z bocianiego gniazda. Crevan odwrócił się w stronę źródła dźwięku.
- Nie mam czasu na pieprzenie się z nim – powiedział w końcu. – Dlatego przekaż mu, że poprowadzę tą bitwę, jeśli nie wyściubi nosa z kajuty.
Ireth pokiwała głową i zatrzasnęła drzwi przed jego nosem. Dopiero wtedy pozwoliła sobie na odetchnięcie z ulgą.

Crevan biegł po zebranych przy relingu członków załogi. Wszyscy byli już uzbrojeni i czekali tylko na kapitana. Na widok lekarza chyba się trochę zawiedli.
- Callan nie walczy – oznajmił. – Ale ja go zastąpię. Mam nadzieję, że mimo braku Wysłannika Śmierci sobie poradzimy.
Odpowiedziały mu głosy niepewnie potwierdzające jego słowa.
- Co tak cicho?! – zagrzmiał Crevan. – Śniadania nie jedliście, panienki?!
Marynarze krzyknęli teraz tak głośno, że elfa zabolały uszy.
- No to ruszać tyłki! –krzyknął. – Rozgromimy te statki, zanim zdążą dopłynąć!
Cała załoga rozbiegła się na swoje stanowiska. Część zajęła miejsca przy armatach, inni z kolei albo przygotowywali się do rzucania śmiercionośnych zaklęć, albo wyciągali swoje łuki. Crevan mimowolnie wyobraził sobie Callana jako łucznika i skrzywił się lekko. O nie, za nic nie pozwoliłby na to, by kapitan tak się skompromitował… Co prawda na początku trudno mu było uwierzyć w to, że istnieje na tym świecie elf nie potrafiący w ogóle strzelać… ale to się szybko zmieniło. A blizna na pośladku przypominała mu o tym wyjątku za każdym razem, gdy śmiał zwątpić.
Szybko oderwał wzrok od łuczników i spojrzał na Karenmir. Czerwonowłosa stała z tyłu statku, przymykając oczy. Widział, że pod wpływem jej zaklęć woda morska zaczyna się robić coraz bardziej wzburzona. Powoli do niej podszedł, obserwując jak dziewczyna wywołuje niewielki sztorm za „Skyllą”. Dwa ścigające ich statki właśnie w niego wpływały i niemal natychmiast zaczęły się niebezpiecznie kołysać.
- Rozwal je – powiedział cicho.
-To nie będzie łatwe – odparła Karenmir, nie otwierając oczu. Na ich statkach są inni magowie. Próbują załagodzić to, co ja wywołałam.
- Jesteś od nich silniejsza – zapewnił ją Crevan, chociaż nie miał zielonego pojęcia o magii. Miał jednak nadzieję, że to działa na podobnej zasadzie jak walka wręcz.
Akurat w tym momencie jeden z wrogich okrętów niebezpiecznie przechylił się w bok, wyrzucając niektórych marynarzy prosto we wzburzone wody. Wyglądało na to, że słowa elfa nieco wspomogły jego narzeczoną.
Ale to nie był koniec. Statek kołysał się coraz gwałtowniej, aż w końcu jednym bokiem całkiem zanurzył się w wodzie. Główny maszt pękł, znikając w morskich odmętach. Crevanowi wydawało się, że słyszy wrzaski ludzi znajdujących się na tamtym okręcie. A może to tylko szalejący wiatr…
Nagle jednak ujrzał grad strzał lecących prosto w Karenmir. Nie zdążył nawet krzyknąć, by ją ostrzec, gdy kilka pocisków trafiło w jej brzuch. Elfka szeroko otworzyła oczy i zacisnęła dłonie na drzewcach. Na jej twarzy dało się dostrzec najpierw zaskoczenie, a potem dopiero ból… chwilę potem osunęła się na ziemię.
- NIE! – krzyknął Crevan i doskoczył do niej jednym susem.
Wciąż była przytomna. Na widok jego przerażonej miny uśmiechnęła się słabo.
- To nic… - wycharczała.
- Jasne – prychnął ironicznie elf. - A te strzały to się wzięły znikąd – dodał, wyciągając pociski z jej ciała.
Szybko zdał sobie jednak sprawę, że bez swoich leków nic nie zdziała. Musiał jak najszybciej ją przenieść do swojej kajuty. Bez namysłu wziął ją w ramiona i pobiegł w głąb statku, nic sobie nie robiąc z ostrzeliwujących wrogi okręg łuczników i magów. Teraz nie liczyło się dla niego nic poza Karenmir.
Wpadł do swojej kajuty pospiesznie, wyciągając z szafek wszystkie potrzebne mu eliksiry. Ręce mu się trzęsły, ale mimo to jakoś dał radę odkorkować buteleczki i wlać je do ust półprzytomnej elfki. Czerwonowłosa przełknęła wszystko, krzywiąc się przy tym lekko, a potem rozkaszlała się.
- Wyjdziesz z tego – Crevan złapał ją za rękę, wciąż patrząc na nią z niepokojem.
Szybko jednak puścił ją i zaczął prędko opatrywać jej rany.
- Zostaw… - jęknęła Karenmir, łapiąc go za dłoń.
- Ale…
- Idź walczyć…
- Poradzą sobie – skłamał Crevan. Miał złe przeczucia co do przebiegu walki, ale teraz się tym nie przejmował. Musiał uratować ukochaną za wszelką cenę.
- IDŹ! – niespodziewanie dla niego Karenmir podniosła głos. Teraz lekarz nie śmiał jej odmówić. Zresztą najgorsze rany i tak opatrzył. Z resztą dziewczyna powinna sobie poradzić.
Wybiegł na pokład i szybko przekonał się, że jego złe przeczucia są słuszne. Nie dość, że drugi okręt zrównał się z nimi, to jeszcze część z atakujących zdążyła przedostać się na statek i teraz walczyli załogą „Skylli”. Crevan w osłupieniu obserwował, jak Steve, człowiek – ośmiornica, broni się przed wyjątkowo mocno zbudowanym napastnikiem, gdy widok przesłonił mu jakiś członek Anganimu uzbrojony we włócznię. Lekarz tylko uśmiechnął się lekko, z nadludzką siłą wyrwał mu broń z ręki i z całej siły uderzył go drzewcem w skroń. Mężczyzna padł na deski okrętu ogłuszony.
Crevan zaś czuł, że zaczyna tracić nad sobą panowanie. Jęknął cicho i osunął się na kolana. Bardzo nie chciał uwalniać teraz swojej gorszej strony, ale było już za późno. Wiedział to, gdy zauważył, jak jego dłonie czernieją, a potem pokrywają się gęstym, ciemnym futrem, zaś paznokcie zmieniają się w pazury. Czuł, jak na głowie wyrastają mu rogi, a z pleców czarne, błoniaste skrzydła. Wstał już jako demon i zaryczał wściekle, zwracając na siebie uwagę napastników. Przez chwilę obserwowali go z niemym przerażeniem, jednak szybko przypomnieli sobie, że przecież znajdują się na statku pełnym podobnych potworów.
Gdyby potem ktoś spytał Crevana, co pamięta z obrony „Skylli” przed Anganimem, zapewne odpowiedziałby, że żądzę mordu. I krew. Jako demon myślał tylko o tym, by zabijać wszystko, co stanie mu na drodze i tak też robił. Swoimi długimi i ostrymi jak brzytwy pazurami siał spustoszenie nie tylko wśród członków Anganimu, bo w tej chwili nie odróżniał przyjaciół od wrogów. Pamiętał, jak z czasem otaczało go coraz więcej przeciwników, a on nieprzerwanie atakował. Sikała krew, głowy odpadały od reszty ciała, zwłoki padały na ziemię z rozprutymi wnętrznościami… a potem… potem nagle ogarnęła go ciemność.
Ukryty w beczce Ilmarin obserwował walkę przez niewielką szczelinę między deskami. Widział, jak jeden z marynarzy „Skylli” ogłusza rozwścieczonego demona i jak zmienia się on z powrotem w Crevana. Z jednej strony cieszył się, że tak się stało, bo lekarz atakował wszystkich i dzięki niemu na pokładzie było mnóstwo trupów należących także do załogi statku. Mimo, że ci, którzy pozostali przy życiu bronili się najlepiej jak mogli, to jednak Anganim powoli przejmował okręt. Małego chłopca zastanawiało teraz tylko jedno: Gdzie jest kapitan?
I wtedy z tamtego drugiego okrętu na „Skyllę” przeszedł mężczyzna ubrany w białą szatę. Miał on długie, siwe włosy, w tym momencie związane w kucyk, a na jego twarzy nawet z tak daleka Ilmarin widział bliznę. Poza tym na głowie nieznajomego ujrzał czapkę kapitana, a to dla chłopca oznaczało tylko jedno: skoro czuł się na tyle bezpiecznie, by wejść na „Skyllę” uzbrojonym jedynie w krótki sztylet, to bitwa była już przegrana.


***

Tak prosiliście o nową notkę, to postanowiłam w końcu ją dodać. :) Może nie jest doskonała, ale mam nadzieję, że się nie zawiedziecie. Przepraszam Was również, że tak długo nie dodawałam nic nowego. Na pocieszenie obiecuję, że piątą część "Wysłannika Śmierci" opublikuję w Wigilię. :)

1 komentarz:

  1. JUUUPI!!!! To już się nie mogę doczekać:) Super rozdział, ale ja czekam na piąty!! :D

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy

Lydia Land of Grafic