Następnego
dnia Crevan spotkał kapitana w jadalni. Kucharz, który był
siwowłosym grubym mężczyzną z trzema dodatkowymi parami rąk w
błyskawicznym tempie podawał im jedzenie. Lekarz zaczekał, aż
Callan weźmie swoją porcję i razem ruszyli do stolika.
- Coś
ty najlepszego wyrabiał? - syknął, gdy wreszcie zajęli swoje
stałe miejsca.
- Jak
to co? - Callan wzruszył ramionami. – Posłuchałem głosu serca.
-
Chyba raczej głosu twojej męskości - prychnął lekarz. - Sam
mówiłeś, że Ireth wydawała ci się zbyt ufna…
- No
właśnie - przerwał Callan. - Wydawała. Ale już jest inaczej.
Crevan
tylko wywrócił oczami. Wyglądało na to, że kapitan jest
przekonany, iż spotkał swoją jedyną. Tylko który to już raz?
Elfowi nawet nie chciało się tego liczyć. Był pewien tylko tego,
że kolejna kochanka Callana przyniesie załodze „Skylli” jedynie
kłopoty.
- I co
teraz zrobisz? - zapytał w końcu lekarz. - Przyjmiesz ją na stałe
na statek?
-
Zapewne tak - odparł Callan. Tym razem nie potrafił zignorować
miny przyjaciela. - Co ci w tym przeszkadza? Jeśli tak bardzo nie
cierpisz Ireth, to nie musisz z nią przebywać.
Crevan
tylko pokiwał głową. Dokończył posiłek i odszedł do swojej
kajuty.
Nad
ranem Crevan obudził się niewyspany. W nocy z kajuty kapitańskiej
znów słychać było krzyki kochanków i mimo dobrych chęci elf po
prostu nie potrafił zasnąć. Dopiero przybycie Karenmir i długa
rozmowa o wszystkim i o niczym spowodowała, że oboje przenieśli
się do krainy wiecznych łowów.
Elf
otworzył oczy i spojrzał na narzeczoną. Jak zawsze podziwiał jej
długie i rozczochrane czerwone włosy oraz duże usta tego samego
koloru. Dziewczyna była dosyć niska i szczupła, przez to wydawać
by się mogło, że nie nadaje się na żeglarza. Na szczęście jej
budowa ciała była sprawiała mylne wrażenie, bo Karenmir już
niejednokrotnie popisała się niemalże męską krzepą.
Crevan
przez chwilę obserwował ją w milczeniu, aż wreszcie nie
powstrzymał się i obudził pocałunkiem. Karen jak zwykle objęła
jego szyję, by nie odsuwał się od niej zbyt szybko.
-
Dzień dobry - mruknęła uśmiechając się szeroko, gdy wreszcie
się od siebie oderwali.
Crevan
skinął głową na powitanie i wstał.
- Oby
dzisiejsza noc była spokojniejsza - powiedział. - Bo nie wiem, czy
jutro w ogóle się obudzę.
-
Przesadzasz - odparła Karenmir. - Wiesz, jaki jest Callan. Spędzi z
nią parę nocy, a potem zostawi w jakimś porcie.
- I
tego obawiam się najbardziej - westchnął Crevan. - Bo doskonale
zdaję sobie sprawę również z tego, jaka potrafi być kobieta, gdy
chce dokonać zemsty.
Karenmir
parsknęła śmiechem.
- To
on straci jaja, nie ty - stwierdziła.
- O
ile nie będę na tyle głupi, by się wtrącić – dodał Crevan.
W tym
momencie oboje usłyszeli stłumiony okrzyk marynarza siedzącego w
bocianim gnieździe. Wyglądało na to, że zobaczył coś
niepokojącego.
-
Pójdę zapytać, co się stało – mruknął elf, sięgając po
spodnie i ubierając je. Szybko wyszedł z kajuty i wspiął się do
kolegi.
Wychudzony
pirat z nienaturalnie dużymi oczami wpatrywał się w coś, czego
Crevan nie był w stanie dostrzec.
-
Bill, co widzisz? – zapytał, gdy mężczyzna nie zwrócił uwagi
na jego przybycie.
- Dwa
statki – odparł krótko pirat. – Nie wiem, czy kupieckie –
dodał, uprzedzając pytanie Crevana. – Mają białe żagle ze
znakiem, którego nigdy wcześniej nie widziałem.
-
Możesz go opisać? – zainteresował się elf.
-
Biały ptak na tle błyskawicy – odpowiedział po dłuższej chwili
Bill. – Przypominasz sobie jakieś państwo albo gildię
posługującą się tym znakiem? Bo ja nie. Killburn to też nie
jest, co do tego nie mam wątpliwości. Ale oba okręty płyną w
naszą stronę. Zbliżają się z dużą szybkością i sądzę, że
mogą zaatakować. Chyba powinniśmy poinformować kapitana.
-
Zajmę się tym, a ty dalej obserwuj – mruknął Crevan, po czym
szybko zszedł na pokład.
Z jego
kajuty akurat wyszła już ubrana Karenmir. Po drodze próbowała
jeszcze przewiesić swój miecz przez plecy, ale na widok
narzeczonego zaprzestała prób i się do niego zbliżyła.
-
Czemu Billy krzyczał? – zapytała.
-
Zobaczył okręty, których nie rozpoznał – odparł Crevan. – Mi
ich opisy też nic nie mówią. Ale lepiej przygotować się do
ataku, bo ponoć płyną do nas z dużą szybkością.
- Mam
ich spowolnić? – dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
-
Najpierw zwołaj załogę – poprosił elf. – Ja się zajmę
obudzeniem Callana.
Karenmir
pokiwała głową i pobiegła do pozostałych marynarzy. Crevan
zwrócił się w kierunku kajuty kapitańskiej i ruszył do drzwi.
Już miał zapukać, gdy wyczuł, że jest obserwowany. Rozejrzał
się i ujrzał stojącego tuż obok niego Ilmarina. Chłopiec
wpatrywał się w niego swoimi dużymi, niebieskimi oczami, w których
dało się dostrzec strach.
-
Będziemy walczyć? – zapytał, gdy Crevan na niego spojrzał.
- Być
może – odparł elf. – Ale nie musisz na to patrzeć. Po prostu
schowaj się gdzieś. Nikt nie chce, żeby stała ci się krzywda.
- Czy
to inni piraci? – zapytał Ilmarin, w którym ciekawość wygrywała
nad strachem.
- Nie,
raczej nie – westchnął lekarz. – Zresztą sam nie wiem. Mają
na fladze jakiś dziwny symbol, którego nie rozpoznaję… - dodał
i od razu zauważył na twarzy chłopca rosnące zaciekawienie. –
Tobie też nie będzie nic mówił. To jakiś biały ptak na tle
błyskawicy.
Ku
jego zdumieniu w oczach Ilmarina dostrzegł szok i niedowierzanie.
- To
przecież Anganim – powiedział. – Łowcy czarnej magii –
dodał, widząc zdziwione spojrzenie Crevana.
- Skąd
wiesz?
- Byli
u nas w porcie… - chłopiec wyraźnie posmutniał. – Zabili mamę…
i pana Chrisa… i wszystkich…
Gdyby
nie to, że wrogi statek właśnie się do nich zbliżał, zapewne
Crevan byłby zdziwiony tym, że Ilmarin wreszcie zdecydował się
powiedzieć coś o tym, co wydarzyło się w tamtym portowym
miasteczku. Teraz jednak zapomniał zupełnie o tym, że chłopiec do
tej pory uparcie milczał. Domyślał się, że Łowcy z całą
pewnością nie znaleźli się tutaj przypadkowo, zwłaszcza, że w
ich załodze nie brakowało osób skażonych czarną magią. Jedną z
nich był on sam…
-
Schowaj się – rozkazał Ilmarinowi. – Szybko.
Chłopiec
chyba chciał powiedzieć coś jeszcze, ale wyraz twarzy Crevana dał
mu do zrozumienia, że nie powinien się teraz wykłócać. Ruszył
do ładowni. Czarnowłosy z kolei zwrócił się w stronę kajuty
kapitańskiej i uniósł pięść, aby zapukać…
-
Obudź się, Ireth! Zaczynamy!
Elfka
powoli otworzyła oczy. Z wielką chęcią dłużej by spała, ale
jej mistrz nie lubił, gdy lekceważono jego rozkazy. Zwłaszcza w
takiej chwili.
Usiadła
na koi i sięgnęła po pogniecioną koszulę Callana. Podczas
wczorajszych igraszek jej sukienka zniknęła gdzieś we
wszechobecnym bałaganie, a ona nie miała czasu na jej szukanie.
Rozejrzała
się w poszukiwaniu kapitana. Ledwo powstrzymała się od
odetchnięcia z ulgą, gdy ujrzała go pochylonego nad mapami. Bardzo
dobrze, że był zajęty… dzięki temu Ireth mogła bardzo powoli
zajść go od tyłu…
-
Dobrze, że już wstałaś – powiedział Callan, na co dziewczyna
jęknęła w duchu. O tyle dobrze, że nie zwrócił się w jej
stronę. – Przez chwilę gadałaś przez sen.
-
Naprawdę? – zdziwiła się Ireth, rozglądając się po
pomieszczeniu. Jej wzrok padł na pustą butelkę po rumie, która
akurat potoczyła się w jej stronę. Powoli schyliła się po nią.
– Ciekawe, co mówiłam.
- Coś
o paleniu na stosie nekromantów i tym, co do ciebie krzyczeli –
odparł Callan, wciąż wpatrzony w mapy. – Wiem, że nie jesteś
chętna do opowiadania o swojej przeszłości, ale czy kiedyś
jakiegoś spotkałaś?
- Jest
ich teraz tylu, że trudno się na żadnego nie napatoczyć –
odparła Ireth, powoli się do niego zbliżając. – Niejednokrotnie
krzywdzą niewinnych ludzi… i nieludzi…
- A
ten, który skrzywdził ciebie? – zapytał Callan. – Jeśli wciąż
żyje, to tylko zdradź mi jego imię, a osobiście przyniosę ci
jego… - nie zdążył dokończyć, bo Ireth w tym momencie dopadła
do niego i z całej siły uderzyła butelką w tył głowy. Elf upadł
prosto na stół z mapami, rozsypując większość z nich na
zagraconą podłogę.
- Mój
nekromanta już dawno jest po tamtej stronie – prychnęła Ireth,
wyrzucając szyjkę butelki i rozglądając się po pokoju.
Owszem,
sukienka nie była jej potrzebna… ale torebka i to w niej było już
tak. W końcu ujrzała ją przewieszoną przez jeden z haków.
Zaczęła grzebać wewnątrz niej, dopóki nie natrafiła na cienki
łańcuch. Wyciągnęła go, przyglądając się dziełu jednego z
anganimskich kowali. Na pierwszy rzut oka wyglądał na zwykłe
kajdany, w jakie zakuwa się wszystkich skazańców. Anganim jednak
walczył z czarną magią już od wielu stuleci i każdy z tego
stowarzyszenia wiedział, że zwykłe łańcuchy nie powstrzymają
żadnego nekromanty czy maga chaosu przed rzucaniem zaklęć. Dlatego
wymyślili kajdany blokujące moce każdego, kto będzie w nie
zakuty. Jak na razie sprawdzały się świetnie, ku niezadowoleniu
ofiar Anganimu.
Ireth
zbliżyła się do ogłuszonego Callana i zakuła go w kajdany. Potem
z zadowoleniem usiadła na koi. Tak, swoją część roboty wykonała.
Wystarczyło teraz tylko czekać na przybycie jej załogi.
Jej
triumf zakończył się w momencie, gdy usłyszała pukanie do drzwi.
Szybko wstała i wyjrzała przez dziurkę od klucza, kto też
postanowił przeszkodzić kapitanowi. Zaklęła cicho na widok
Crevana. Że też ten lekarz zawsze musi się wtrącać!
Lekko
uchyliła drzwi, by nie ujrzał zakutego w kajdany Callana.
- Tak?
– zapytała.
-
Niech Callan wyłazi z tej dziury – powiedział elf. – Zaraz będą
nas atakować.
Dziewczyna
z trudem ukryła zdziwienie. Jakim cudem zostali nakryci? Przecież
na ich okrętach byli magowie z zaklęciami maskującymi… Czyżby
nie zadziałały?
-
Obawiam się, że musicie poradzić sobie bez niego – odparła,
starając się, by zabrzmiało to wiarygodnie. – Jakby to
powiedzieć… nie może dojść do siebie po wczorajszej libacji…
Crevan
obrzucił ją nieprzychylnym spojrzeniem.
-
Libacji… - powtórzył, patrząc na koszulę, w którą była
ubrana.
Ireth
poczuła, że się czerwieni.
- No…
tak – mruknęła, kiwając głową na potwierdzenie swoich słów.
– Chyba wiesz lepiej ode mnie, co wyprawia pijany Callan…
Sądząc
po minie Crevana, kapitan zachowuje się zupełnie inaczej niż ona
to opisała. Już chciała modlić się w myślach do wszystkich
bóstw, jakie znała, gdy usłyszała wołanie z bocianiego gniazda.
Crevan odwrócił się w stronę źródła dźwięku.
- Nie
mam czasu na pieprzenie się z nim – powiedział w końcu. –
Dlatego przekaż mu, że poprowadzę tą bitwę, jeśli nie wyściubi
nosa z kajuty.
Ireth
pokiwała głową i zatrzasnęła drzwi przed jego nosem. Dopiero
wtedy pozwoliła sobie na odetchnięcie z ulgą.
Crevan
biegł po zebranych przy relingu członków załogi. Wszyscy byli już
uzbrojeni i czekali tylko na kapitana. Na widok lekarza chyba się
trochę zawiedli.
-
Callan nie walczy – oznajmił. – Ale ja go zastąpię. Mam
nadzieję, że mimo braku Wysłannika Śmierci sobie poradzimy.
Odpowiedziały
mu głosy niepewnie potwierdzające jego słowa.
- Co
tak cicho?! – zagrzmiał Crevan. – Śniadania nie jedliście,
panienki?!
Marynarze
krzyknęli teraz tak głośno, że elfa zabolały uszy.
- No
to ruszać tyłki! –krzyknął. – Rozgromimy te statki, zanim
zdążą dopłynąć!
Cała
załoga rozbiegła się na swoje stanowiska. Część zajęła
miejsca przy armatach, inni z kolei albo przygotowywali się do
rzucania śmiercionośnych zaklęć, albo wyciągali swoje łuki.
Crevan mimowolnie wyobraził sobie Callana jako łucznika i skrzywił
się lekko. O nie, za nic nie pozwoliłby na to, by kapitan tak się
skompromitował… Co prawda na początku trudno mu było uwierzyć w
to, że istnieje na tym świecie elf nie potrafiący w ogóle
strzelać… ale to się szybko zmieniło. A blizna na pośladku
przypominała mu o tym wyjątku za każdym razem, gdy śmiał
zwątpić.
Szybko
oderwał wzrok od łuczników i spojrzał na Karenmir. Czerwonowłosa
stała z tyłu statku, przymykając oczy. Widział, że pod wpływem
jej zaklęć woda morska zaczyna się robić coraz bardziej
wzburzona. Powoli do niej podszedł, obserwując jak dziewczyna
wywołuje niewielki sztorm za „Skyllą”. Dwa ścigające ich
statki właśnie w niego wpływały i niemal natychmiast zaczęły
się niebezpiecznie kołysać.
-
Rozwal je – powiedział cicho.
-To
nie będzie łatwe – odparła Karenmir, nie otwierając oczu. Na
ich statkach są inni magowie. Próbują załagodzić to, co ja
wywołałam.
-
Jesteś od nich silniejsza – zapewnił ją Crevan, chociaż nie
miał zielonego pojęcia o magii. Miał jednak nadzieję, że to
działa na podobnej zasadzie jak walka wręcz.
Akurat
w tym momencie jeden z wrogich okrętów niebezpiecznie przechylił
się w bok, wyrzucając niektórych marynarzy prosto we wzburzone
wody. Wyglądało na to, że słowa elfa nieco wspomogły jego
narzeczoną.
Ale to
nie był koniec. Statek kołysał się coraz gwałtowniej, aż w
końcu jednym bokiem całkiem zanurzył się w wodzie. Główny maszt
pękł, znikając w morskich odmętach. Crevanowi wydawało się, że
słyszy wrzaski ludzi znajdujących się na tamtym okręcie. A może
to tylko szalejący wiatr…
Nagle
jednak ujrzał grad strzał lecących prosto w Karenmir. Nie zdążył
nawet krzyknąć, by ją ostrzec, gdy kilka pocisków trafiło w jej
brzuch. Elfka szeroko otworzyła oczy i zacisnęła dłonie na
drzewcach. Na jej twarzy dało się dostrzec najpierw zaskoczenie, a
potem dopiero ból… chwilę potem osunęła się na ziemię.
- NIE!
– krzyknął Crevan i doskoczył do niej jednym susem.
Wciąż
była przytomna. Na widok jego przerażonej miny uśmiechnęła się
słabo.
- To
nic… - wycharczała.
-
Jasne – prychnął ironicznie elf. - A te strzały to się wzięły
znikąd – dodał, wyciągając pociski z jej ciała.
Szybko
zdał sobie jednak sprawę, że bez swoich leków nic nie zdziała.
Musiał jak najszybciej ją przenieść do swojej kajuty. Bez namysłu
wziął ją w ramiona i pobiegł w głąb statku, nic sobie nie
robiąc z ostrzeliwujących wrogi okręg łuczników i magów. Teraz
nie liczyło się dla niego nic poza Karenmir.
Wpadł
do swojej kajuty pospiesznie, wyciągając z szafek wszystkie
potrzebne mu eliksiry. Ręce mu się trzęsły, ale mimo to jakoś
dał radę odkorkować buteleczki i wlać je do ust półprzytomnej
elfki. Czerwonowłosa przełknęła wszystko, krzywiąc się przy tym
lekko, a potem rozkaszlała się.
-
Wyjdziesz z tego – Crevan złapał ją za rękę, wciąż patrząc
na nią z niepokojem.
Szybko
jednak puścił ją i zaczął prędko opatrywać jej rany.
-
Zostaw… - jęknęła Karenmir, łapiąc go za dłoń.
- Ale…
- Idź
walczyć…
-
Poradzą sobie – skłamał Crevan. Miał złe przeczucia co do
przebiegu walki, ale teraz się tym nie przejmował. Musiał uratować
ukochaną za wszelką cenę.
- IDŹ!
– niespodziewanie dla niego Karenmir podniosła głos. Teraz lekarz
nie śmiał jej odmówić. Zresztą najgorsze rany i tak opatrzył. Z
resztą dziewczyna powinna sobie poradzić.
Wybiegł
na pokład i szybko przekonał się, że jego złe przeczucia są
słuszne. Nie dość, że drugi okręt zrównał się z nimi, to
jeszcze część z atakujących zdążyła przedostać się na statek
i teraz walczyli załogą „Skylli”. Crevan w osłupieniu
obserwował, jak Steve, człowiek – ośmiornica, broni się przed
wyjątkowo mocno zbudowanym napastnikiem, gdy widok przesłonił mu
jakiś członek Anganimu uzbrojony we włócznię. Lekarz tylko
uśmiechnął się lekko, z nadludzką siłą wyrwał mu broń z ręki
i z całej siły uderzył go drzewcem w skroń. Mężczyzna padł na
deski okrętu ogłuszony.
Crevan
zaś czuł, że zaczyna tracić nad sobą panowanie. Jęknął cicho
i osunął się na kolana. Bardzo nie chciał uwalniać teraz swojej
gorszej strony, ale było już za późno. Wiedział to, gdy
zauważył, jak jego dłonie czernieją, a potem pokrywają się
gęstym, ciemnym futrem, zaś paznokcie zmieniają się w pazury.
Czuł, jak na głowie wyrastają mu rogi, a z pleców czarne,
błoniaste skrzydła. Wstał już jako demon i zaryczał wściekle,
zwracając na siebie uwagę napastników. Przez chwilę obserwowali
go z niemym przerażeniem, jednak szybko przypomnieli sobie, że
przecież znajdują się na statku pełnym podobnych potworów.
Gdyby
potem ktoś spytał Crevana, co pamięta z obrony „Skylli” przed
Anganimem, zapewne odpowiedziałby, że żądzę mordu. I krew. Jako
demon myślał tylko o tym, by zabijać wszystko, co stanie mu na
drodze i tak też robił. Swoimi długimi i ostrymi jak brzytwy
pazurami siał spustoszenie nie tylko wśród członków Anganimu, bo
w tej chwili nie odróżniał przyjaciół od wrogów. Pamiętał,
jak z czasem otaczało go coraz więcej przeciwników, a on
nieprzerwanie atakował. Sikała krew, głowy odpadały od reszty
ciała, zwłoki padały na ziemię z rozprutymi wnętrznościami… a
potem… potem nagle ogarnęła go ciemność.
Ukryty
w beczce Ilmarin obserwował walkę przez niewielką szczelinę
między deskami. Widział, jak jeden z marynarzy „Skylli” ogłusza
rozwścieczonego demona i jak zmienia się on z powrotem w Crevana. Z
jednej strony cieszył się, że tak się stało, bo lekarz atakował
wszystkich i dzięki niemu na pokładzie było mnóstwo trupów
należących także do załogi statku. Mimo, że ci, którzy
pozostali przy życiu bronili się najlepiej jak mogli, to jednak
Anganim powoli przejmował okręt. Małego chłopca zastanawiało
teraz tylko jedno: Gdzie jest kapitan?
I
wtedy z tamtego drugiego okrętu na „Skyllę” przeszedł
mężczyzna ubrany w białą szatę. Miał on długie, siwe włosy, w
tym momencie związane w kucyk, a na jego twarzy nawet z tak daleka
Ilmarin widział bliznę. Poza tym na głowie nieznajomego ujrzał
czapkę kapitana, a to dla chłopca oznaczało tylko jedno: skoro
czuł się na tyle bezpiecznie, by wejść na „Skyllę”
uzbrojonym jedynie w krótki sztylet, to bitwa była już przegrana.
***
Tak prosiliście o nową notkę, to postanowiłam w końcu ją dodać. :) Może nie jest doskonała, ale mam nadzieję, że się nie zawiedziecie. Przepraszam Was również, że tak długo nie dodawałam nic nowego. Na pocieszenie obiecuję, że piątą część "Wysłannika Śmierci" opublikuję w Wigilię. :)
JUUUPI!!!! To już się nie mogę doczekać:) Super rozdział, ale ja czekam na piąty!! :D
OdpowiedzUsuń