Wysłannik Śmierci cz. 5


Callan obudził się, czując jak mocno piecze go policzek. No tak, pewnie nadział się na odłamek szkła… Chciał potrzeć twarz, jednak zdał sobie sprawę, że ma skrępowane ręce. Otworzył oczy. Dopiero teraz zauważył, że leży przy swojej koi, a jego ręce są skute jakimś śmiesznym, cienkim łańcuszkiem. Kiedy jednak spróbował się z nich uwolnić, ciaśniej zacisnęły się wokół jego nadgarstków. To zabolało go do tego stopnia, że zaklął z bólu.
W ten sposób zwrócił na siebie uwagę pozostałych osób znajdujących się w jego kajucie. W jego stronę zwróciła się bowiem Ireth… oraz człowiek, którego widział po raz pierwszy w życiu. Miał on długie białe włosy, w tej chwili związane w kucyk, duży i haczykowaty nos oraz jasnoniebieskie oczy… nie tak jasne, jak oczy Callana, ale i tak wprawiłyby niejedną osobę w przerażenie. Twarz nieznajomego szpeciła blizna na prawym policzku. Ubrany był w białą szatę i czapkę kapitana. Gdyby nie ona, Callan w życiu by się nie domyślił, że ma do czynienia z kimś ważnym.
Nieznajomy powoli zbliżył się w stronę leżącego elfa. Popatrzył na niego z pogardą, po czym z całej siły kopnął w brzuch. Callanowi pociemniało w oczach.
- A więc to jest słynny Callan – białowłosy uśmiechnął się drwiąco. – Kapitan niepokonanej „Skylli”, Wysłannik Śmierci i pies na baby.
- Nie musisz mnie aż tak wynosić pod niebiosa – zauważył poirytowany Callan.
Natychmiast pożałował swojej zuchwałej odpowiedzi. Tym razem nieznany kapitan z całej siły kopnął go w nos. Elf poczuł najpierw ból, a potem ciepłą i lepką ciecz, która obficie zalała mu usta i brodę.
- Następnym razem uważaj, co mówisz – stwierdził białowłosy. – Gdybyś ty i twoja załoga rzeczywiście byli niepokonani, to z całą pewnością mojej podopiecznej nie udałoby się ciebie uwieść… a wygląda na to, że wszyscy jej zaufaliście.
Callan spojrzał kątem oka na Ireth. Dziewczyna stała na tyle daleko, że nawet gdyby chciał, to by jej nie dorwał. Chyba o tym wiedziała, a przynajmniej takie miał wrażenie, patrząc w jej oczy, teraz wypełnione obrzydzeniem do jego osoby.
- Jedno muszę przyznać, koleżko – stwierdził elf, odwracając wzrok. – Niezła z niej aktorka. Na twoim miejscu bałbym się stać plecami do niej.
Białowłosy od razu obrócił się tak, by mieć oko zarówno na Ireth, jak i na związanego kapitana. Callan tylko uśmiechnął się lekko. Wyglądało na to, że nieznajomy nie ufa do końca dziewczynie.
- Widać opowieści o twojej bezczelności nie są ani odrobinę przesadzone – powiedział białowłosy. – Nawet w obliczu śmierci obrazisz jak najwięcej osób…
Callan parsknął śmiechem.
- Powodzenia – prychnął. – Jak na razie przez sto pięćdziesiąt lat nikomu się to nie udało – dodał, gdy zauważył pytające spojrzenie rozmówcy.
- Ach… - na twarzy kapitana Anganimu pojawił się złowróżbny uśmiech. – Więc zakładasz, że nie mam pojęcia, jak uśmiercić Wysłannika Śmierci? Możesz być pewien, że nie będziesz pierwszym sługą Kostuchy, którego skrócę o głowę. I na pewno nie ostatnim…
- A to ciekawe – Callan za wszelką cenę nie chciał pokazać przeciwnikowi, że zaczyna mu się ta sytuacja coraz bardziej nie podobać. Do tej pory był pewien, że nikt poza samymi Wysłannikami i Śmiercią nie wie, jak się ich pozbyć. I liczył, że obcy kapitan blefuje.
Białowłosy tymczasem podszedł do skrzyni, w której leżał miecz i topór Callana. Pochylił się i otworzył ją, przyglądając się orężowi z zainteresowaniem. Kapitan „Skylli” w myślach prosił wszystkie znane mu bóstwa, aby nieznajomy złapał za rękojeść miecza i padł trupem… jak każdy, kto do tej pory odważył się tknąć broń Wysłannika.
Zamiast tego białowłosy skoncentrował się i Callan ujrzał, jak jego miecz i topór unoszą się w powietrze.
- Bardzo zadbany oręż – stwierdził. – Wszystkie inne były już nieźle wysłużone...
- Wydaje ci się – odparł elf. - Po prostu się nie znasz na broni.
Uśmiech wreszcie zniknął z twarzy nieznajomego. Broń, do tej pory lewitująca nad skrzynią, z hukiem wpadła z powrotem do niej.
- Wstawaj – rozkazał. - Coś ci pokażę.
Callan bardzo chciał zignorować rozkaz, ale pożałował tego w momencie, gdy łańcuchy zaczęły coraz mocniej zaciskać się na jego nadgarstkach. Podniósł się z podłogi i powoli poczłapał do drzwi.
Na zewnątrz wypchnęła go Ireth. Zanim upadł na deski pokładu, ujrzał większość swojej załogi. Stali w szeregu, zakuci w te same kajdany, które on sam miał na sobie. Niektórzy byli poważnie ranni i ledwo trzymali się na nogach. Opierali się o towarzyszy, co jakiś czas krzywiąc się, gdy któryś z członków Anganimu dźgnął ich włócznią.
Najbardziej przygnębiający był widok niewielkiego stosu martwych ciał. Callan bez problemu rozpoznał wszystkich zabitych marynarzy ze „Skylli”. Poczuł wstyd i bezsilną złość. Mógł przecież temu zapobiec, a on co robił? Zabawiał się z Ireth...
- I co, Callanie? - zapytał białowłosy. Jego mina świadczyła o tym, że doskonale wiedział, jakie myśli musiały teraz zaprzątać głowę elfa. - Jakie to uczucie patrzeć na swoją klęskę?
Elf uśmiechnął się, choć wcale nie było mu do śmiechu.
- Ciężko mówić o klęsce – powiedział głośno i wyraźnie. - Przecież jeszcze mnie nie zabiłeś. W każdej chwili mogę się stąd zmyć.
- Nie byłbym tego taki pewien – kapitan Anganimu dał znak swoim ludziom.
Czterech z nich wystąpiło z szeregu i zbliżyło się do Callana. Elf wyraźnie nie rozumiał, co mają zamiar zrobić. Dopiero, gdy wojownik stojący tuż przed nim uniósł swój kij, odruchowo uniósł ręce, aby osłonić twarz.
Nie wytrzymał długo okładania go kijami. Po kilku uderzeniach upadł na deski pokładu, krzywiąc się z bólu. Mimo to żołnierze nie zaprzestali bicia. Elf czuł uderzenia na plecach i na ramionach. W pewnym momencie jeden z kijów trafił go w twarz, a Call wyczuł w ustach krew. Plunął na pokład, byle tylko pozbyć się tego posmaku.
- Dosyć – powiedział w końcu białowłosy.
Mężczyźni posłusznie odsunęli się od Callana. Wciąż jednak ściskali kije tak, jakby oczekiwali, że przywódca rozkaże im dalej bić elfa.
- Wystarczy tej zabawy – stwierdził pogodnie przywódca Anganimu. - Zabierzcie naszych jeńców do cel. Mam nadzieję, że będzie im tam wygodnie – dodał, uśmiechając się nieprzyjemnie.
Kilku członków Anganimu od razu zabrała się za poganianie załogi „Skylli” w stronę wrogiego statku.
Crevan wraz z pozostałymi przeszli przez szeroką deskę łączącą ze sobą oba okręty i, prowadzeni przez jednego z wojowników, ruszyli w kierunku zejścia w głąb pokładu. Lekarz zauważył, że Karenmir już ledwo trzyma się na nogach, więc zbliżył się do ukochanej i podtrzymał ją.
- Trzymaj się mnie – szepnął, na co elfka pokiwała głową.
W tym momencie jeden z członków Anganimu zauważył, co robi Crevan. Bez ostrzeżenia uderzył kijem w plecy elfa.
- Nie pomagaj jej! - krzyknął.
- Sama nie dojdzie – warknął Crevan przez zaciśnięte zęby. Bardzo bolało go miejsce, w które został uderzony, ale nie zamierzał zostawiać Karenmir samej, choćby nawet mieli go zatłuc na śmierć.
Na szczęście mężczyzna dalej się już nie wykłócał, zwłaszcza, że do cel mieli już blisko. Gdy Crevan je zobaczył, zrozumiał, czemu przywódca Anganimu się uśmiechał, gdy mówił o zaprowadzeniu ich do więzienia. Wszystkie cele były tak małe, że nie wyobrażał sobie, by jedna dorosła osoba zdołała położyć się na podłodze. Członkowie Anganimu chyba doskonale o tym wiedzieli, bo kazali im wchodzić do każdej we dwójkę. Crevan pomógł Karenmir wejść do jednej z cel, po czym sam wcisnął się za nią. Usłyszał, jak drzwi zatrzaskują się za nim, a jeden z wojowników zamyka je na klucz.
Elfka usiadła na podłodze, zajmując całą wolną przestrzeń.
- Źle się czuję – jęknęła.
- Wiem... - odparł Crevan. - Ale nie mam, jak ci pomóc. Na pewno nie dopuszczą nas do moich eliksirów.
- Daj spokój, Crevanie – westchnęła czerwonowłosa. Elf nie miał wątpliwości, że ona już straciła nadzieję na to, że uda im się jakoś wybrnąć z tej sytuacji. - I tak nas zabiją. To tylko kwestia czasu.
- Chodzi im głównie o Callana – stwierdził lekarz. - Najpierw pewnie zrobią wszystko, żeby jak najbardziej uprzykrzyć mu życie...
- I dlatego on zginie ostatni – mruknęła Karenmir.
Nagle syknęła z bólu i złapała się za zranione miejsce. Elf obserwował ukochaną z niepokojem. Tak bardzo chciał ulżyć jej cierpieniom... Jednak teraz, gdy nie miał dostępu do swoich eliksirów leczniczych, czuł się całkiem bezradny.
Z ponurych myśli wyrwał go głos któregoś z członków Anganim. Zaciekawiony lekarz obejrzał się i ujrzał dwóch mężczyzn oraz wyrywającego im się Callana. Najwyraźniej elf mimo otrzymanych razów nie zamierzał dać się zaprowadzić do celi. A przynajmniej nie bez walki. Musiało to zdenerwować wojowników. W ręce jednego z nich pojawiła się kula magicznej energii, którą właściciel cisnął w Callana. Kapitan „Skylli” krzyknął z bólu i osunął się na ziemię, drżąc na całym ciele. Członkowie Anganim złapali go pod ramiona i bez większych problemów zawlekli do największej celi. Zakuli elfa w kajdany przytwierdzone do ściany i dopiero wtedy wyszli, zamykając za sobą drzwi.
- Zaraz Angus złoży ci wizytę – powiedział jeden z mężczyzn do oszołomionego Callana.
- Oho... - mruknął do siebie Crevan. - Wygląda na to, że zamierzają torturować go na naszych oczach...
Obejrzał się na narzeczoną, ale zauważył, że Karenmir zasnęła, nie przejmując się niewygodami. Elf przykucnął przy niej. Co tam Callan... ważne, by Karen jak najszybciej doszła do siebie...

***

Białowłosy niechętnie spojrzał na stos trupów.
- Wyrzućcie ich za burtę – rozkazał w końcu.
Ci członkowie, którzy zostali na „Skylli”, zabrali się do roboty. Ich przywódca zaś zwrócił się do Ireth.
- Dobra robota – powiedział. - Gdy nie to, że zdołałaś unieszkodliwić Wysłannika, to pewnie stracilibyśmy o wiele więcej ludzi.
- To nie było aż takie trudne – odparła cicho Ireth. - Callana nietrudno było owinąć sobie wokół palca. Największym problemem było odsunięcie od niego Crevana. Tamten lekarz to wyjątkowo podejrzliwy elf.
- Crevan... - powtórzył białowłosy, chcąc dobrze zapamiętać to imię. - Gdy skończę dziś pogaduszki z Callanem, to nim również się zajmę. Dziękuję za tą informację. Możesz odejść.
- Tak jest, Angusie – Ireth ukłoniła się i już chciała się wycofać do kajuty kapitana, gdy usłyszała głośne przekleństwo jednego z mężczyzn „sprzątających” ciała.
Rozejrzała się i zobaczyła, jak beczka, przed chwilą stojąca przy relingu, teraz toczy się w ich stronę. Wyglądało na to, że któryś z członków Anganimu musiał ją potrącić.
- Nie obijajcie się, potem ją postawicie z powrotem na miejsce – powiedział Angus.
„Czyściciele” chcieli wrócić do swojej pracy, ale z beczki dało się słyszeć pisk, jakby w środku znajdowało się bardzo przestraszone szczenię. Jeden z mężczyzn podszedł i zajrzał do jej wnętrza. Na jego twarzy dało się zauważyć zdziwienie. W końcu jednak przestał biernie obserwować i wyciągnął z beczki drżącego ze strachu Ilmarina. Chłopiec rozglądał się na boki, szukając drogi ucieczki. Był taki przerażony, że w pierwszej chwili nawet nie rozpoznał Ireth.
- Panie, co z nim zrobić? - zapytał znalazca chłopca. - Zabić?
Angus obrzucił Ilmarina niechętnym spojrzeniem.
- Tak – mruknął.
- Nie! - wtrąciła się Ireth w momencie, gdy mężczyzna wyciągnął sztylet.
- A to dlaczego? - zdziwił się Angus, badawczo przyglądając się elfce.
Brązowowłosa podeszła do chłopca, by osłonić go przed niedoszłym mordercą.
- To tylko dziecko... - powiedziała cicho. - Nie zrobił nic złego.
- I co z tego? - nie ustępował białowłosy. - Kiedyś będzie taki sam jak reszta tej przeklętej załogi.
- Nie jest objęty żadną klątwą – powiedziała drżącym głosem. - Załoga wzięła go, żeby nie został sam w zniszczonej przez piratów wiosce.
- Ireth, na tym statku są sami przeklęci – oburzył się Angus. - Któryś z nich na pewno wiedział, jak rzucić na kogoś klątwę.
- Ale akurat on jest normalny! - upierała się Ireth. - Daj mi go pod opiekę. Dopilnuję, żeby nie nabroił – dodała dużo spokojniejszym tonem.
Angus znów spojrzał na chłopca. Coś mu się w tym dziecku nie podobało... ale wyglądało na to, że dziewczyna tak łatwo nie odpuści. Gdyby nie to, że kilka lat wcześniej kazał jej wybrać się do wioski, w której były przeklęte dzieci, to może nie miałaby aż tak wielkiej ochoty ratować tego chłopca.
- W porządku – powiedział w końcu. - Weź go do siebie. Jutro sprawdzę, czy na pewno nie jest przeklęty.
Ireth skinęła głową, po czym złapała Ilmarina za rękę i zaprowadziła go do kajuty Callana, w której od tej pory miała zamieszkać.
- Dlaczego mi pomogłaś? - zapytał zdziwiony chłopiec, gdy elfka zamknęła drzwi.
- Bo jesteś jeszcze mały – odpowiedziała Ireth, siadając na koi i gestem zachęcając Ilmarina, by zajął miejsce obok niej. - I nawet, jeśli załoga Callana nauczyła cię czegoś złego, to ja sprawię, żebyś zapomniał o tym i wyrósł na dobrego człowieka.
- Ale oni byli dobrzy – powiedział stanowczo Ilmarin. - Crevan mi mówił. Szukali złych ludzi, żeby zrobić z nimi porządek.
- Crevan to kłamca – oznajmiła Ireth. - Może i chcieli dorwać morderców... ale to nie dawało im prawa do palenia całych wiosek.
- Tam mieszkali piraci – odparł Ilmarin.
- Nagadali ci kłamstw i im wierzysz – stwierdziła Ireth.
Chłopiec przez chwilę myślał nad odpowiedzią.
- Może i tak – powiedział. - Ale nie zrobili mi nic złego. Dla ciebie też byli dobrzy. Dlaczego ich nie lubisz?
Ireth skrzywiła się lekko. Nie cierpiała tak niewygodnych pytań. Dzieciak najwyraźniej nie da się tak łatwo przekonać do ideologii Anganimu.
- Pewnie zabrzmi to dla ciebie dziwnie... - zaczęła. - Ale im dłużej ktoś jest przeklęty, tym bardziej klątwa przejmuje nad nim kontrolę. Oni... może i nie są do końca źli. Ale bardzo często z ich powodu giną niewinni. To samo mogło przydarzyć się tobie. W najlepszym wypadku. W najgorszym mogłeś zostać jednym z nich.
- Ja jestem jednym z nich – powiedział z dumą chłopiec. - A jak dorosnę, to będę razem z nimi pływał i zabijał piratów. Tak jak piraci zabili tatusia...
Ireth pokręciła głową. Niezbyt podobała jej się postawa Ilmarina, ale liczyła, że chłopiec jeszcze zmieni zdanie. W końcu to tylko dziecko, które niczego nie rozumie...
- Odpocznij – powiedziała, wstając i podchodząc do stosu map. - Miałeś dzisiaj dzień pełen wrażeń.
Ilmarin posłusznie położył się na koi, ale nie zasypiał. Zamiast tego obserwował, jak elfka przegląda mapy Callana. Ireth z początku czuła na sobie spojrzenie chłopca, co ją irytowało, jednak z czasem całkiem skupiła się na swoim zajęciu.

***

Angus zaczekał, aż dwaj jego podwładni wrócą do swojego zadania, a potem wolnym krokiem ruszył do okrętu Anganimu. Zszedł pod pokład, do pomieszczenia z celami. Uśmiechnął się na widok załogi „Skylli” ledwo mieszczącej się w swoim więzieniu. Szybko jednak stracił zainteresowanie marynarzami i skierował się do celi Callana.
Elf zdążył już dojść do siebie. Był przytomny, a jego rany bardzo powoli się goiły. Patrzył wrogo na nadchodzącego Angusa. Szarpnął za łańcuch, ale znów nie udało mu się go zerwać. Białowłosy tymczasem spokojnie wszedł do celi.
- Mam nadzieję, że zdążyłeś już się rozgościć – powiedział z drwiną.
- O tak, brakuje mi tylko panienki do towarzystwa – Callan uśmiechnął się krzywo. - Przestań odstawiać to całe przedstawienie i lepiej powiedz, za co właściwie nas tak traktujesz. Nie przypominam sobie, żebym kiedyś cię spotkał.
- Bo widzieliśmy się dziś po raz pierwszy – odparł Angus. - Widać, że jesteś niedoinformowanym kapitanem, Wysłanniku. Bo widzisz... tak się składa, że ja i moi ludzie zajmujemy się wyłapywaniem takich jak wy... skażonych czarną magią... przeklętych...
Callan, który wcześniej przymknął oczy, przygotowując się na kolejne uderzenie, teraz je otworzył. Tak, teraz zaczynał rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Już wcześniej słyszał o jakiejś organizacji, która ich szukała, ale mylnie założył, że to Killburn dowiedział się o tym, że ktoś jednak przeżył atak jego załogi i postanowił naprawić ten błąd. Po raz kolejny pożałował, że nie posłuchał wcześniej Crevana. Mógłby wtedy uniknąć tej sytuacji.
- Nie wszyscy zostali przeklęci dlatego, że zrobili coś okropnego – powiedział Callan, patrząc w oczy Angusa. - Tylko ja powinienem się tu znajdować. Wypuść moją załogę, a mnie trzymaj tutaj do woli.
Białowłosy spojrzał na niego z niedowierzaniem, a potem wybuchnął śmiechem. Śmiał się dosyć długo, a elf czekał na jakąś odpowiedź.
- Wypuścić? - wydusił z siebie Angus, gdy już doszedł do siebie. - Wysłanniku, jesteś śmieszny! My, Anganim, nie znamy czegoś takiego jak litość. Byli źli czy nie, ważne, że zostali przeklęci. I tak zginą z naszych rąk. Z tym, że będą się męczyć krócej od ciebie.
- To wy jesteście śmieszni – prychnął Callan. - Uważacie się za lepszych od nas... a tak naprawdę jesteście jeszcze gorszymi potworami.
Tym razem Angus uderzył go pięścią w twarz. Elf znów wyczuł krew w ustach. Uśmiechnął się lekko.
- Miło, że się ze mną zgadzasz – mruknął.
Białowłosy wyraźnie się wściekł. Wyciągnął zza paska bicz i spojrzał na elfa z obrzydzeniem. Potem zamachnął się.
Pierwszy cios rozdarł koszulę Callana, a każdy następny zostawiał na jego klatce piersiowej krwawe pręgi. Elf opierał się o ścianę, zaciskając zęby z bólu i starając się nie krzyczeć. Czuł na sobie spojrzenia swojej załogi, ale teraz to najmniej się liczyło. Chciał, aby Angus w końcu dał sobie spokój.
Wreszcie Callanowi pociemniało w oczach. Bezwładnie zawisł na łańcuchu, a Angus wykorzystał to i przeszedł za elfa. Kapitan „Skylli” w następnej chwili poczuł, jak bicz uderza o jego plecy. Nie wytrzymał i wrzasnął z bólu.
Crevan obserwował tą scenę ze swojej celi. Nie chciał patrzeć, bo robiło mu się od tego niedobrze, ale nie potrafił się zmusić do odwrócenia wzroku. Krzywił się za każdym razem, gdy bicz uderzył Callana, jakby on sam również za każdym razem obrywał.
Wreszcie wrzaski ucichły. Callan nieprzytomny wisiał na łańcuchu, a Angus jeszcze parę razy uderzył go w plecy. Gdy się upewnił, że Wysłannik raczej zbyt szybko się nie ocknie, opuścił jego celę. Stanął w takim miejscu, by cała załoga „Skylli” go widziała.
Kilka białych kosmyków włosów wydostało się ze starannie zaczesanego kucyka i teraz sterczało w nieładzie, co w połączeniu z nienawiścią, z jaką na nich patrzył i szatą przybrudzoną krwią Callana nadawało mu wygląd szaleńca.
- Który z was to Crevan? - zapytał głośno i wyraźnie, przyglądając się marynarzom.
Wszyscy z przerażeniem zaczęli spoglądać na siebie nawzajem i szeptać. Z tego gwaru nie dało się jednak wyłapać ani jednego sensownego zdania.
- Cisza! - wrzasnął Angus.
Wszyscy posłusznie umilkli.
- Nie lubię się powtarzać – warknął białowłosy. - Niech Crevan mi się pokaże!
Lekarz westchnął. Podejrzewał, jak to wszystko może się dla niego skończyć, ale wreszcie powoli uniósł rękę.
- To ja – powiedział cicho.
Angus spojrzał na niego z takim obrzydzeniem, jakby miał do czynienia z rozkładającymi się zwłokami.
- Jutro zrobię z tobą porządek – syknął, po czym szybkim krokiem wyszedł z pomieszczenia.
Crevan odetchnął z ulgą. Co prawda nie miał wątpliwości co do tego, że zostanie skatowany tak samo jak Callan, ale przynajmniej na razie nie musiał wpatrywać się w te oczy przepełnione nienawiścią.


***


No cóż... zdaję sobie doskonale sprawę, że ta część "Wysłannika" jest... mało świąteczna. xD Obiecałam jednak, że dodam ciąg dalszy i słowa dotrzymałam. Cieszcie się, bo nie mam pojęcia, kiedy dokończę część 6. i ją opublikuję. 
Z góry przepraszam też za ewentualne błędy, które mogły się pojawić. Co prawda sprawdziłam tekst przed publikacją, ale nie zawsze moje oko wypatrzy wszystko. ;)
No i ponieważ dziś Wigilia, życzę wszystkim, którzy czytają moje wypociny zdrowych, radosnych świąt Bożego Narodzenia. Obyście dostali mnóstwo prezentów (i to tych wymarzonych). No i dużo weny, jeśli również coś piszecie. :)

Wysłannik Śmierci cz. 4


Następnego dnia Crevan spotkał kapitana w jadalni. Kucharz, który był siwowłosym grubym mężczyzną z trzema dodatkowymi parami rąk w błyskawicznym tempie podawał im jedzenie. Lekarz zaczekał, aż Callan weźmie swoją porcję i razem ruszyli do stolika.
- Coś ty najlepszego wyrabiał? - syknął, gdy wreszcie zajęli swoje stałe miejsca.
- Jak to co? - Callan wzruszył ramionami. – Posłuchałem głosu serca.
- Chyba raczej głosu twojej męskości - prychnął lekarz. - Sam mówiłeś, że Ireth wydawała ci się zbyt ufna…
- No właśnie - przerwał Callan. - Wydawała. Ale już jest inaczej.
Crevan tylko wywrócił oczami. Wyglądało na to, że kapitan jest przekonany, iż spotkał swoją jedyną. Tylko który to już raz? Elfowi nawet nie chciało się tego liczyć. Był pewien tylko tego, że kolejna kochanka Callana przyniesie załodze „Skylli” jedynie kłopoty.
- I co teraz zrobisz? - zapytał w końcu lekarz. - Przyjmiesz ją na stałe na statek?
- Zapewne tak - odparł Callan. Tym razem nie potrafił zignorować miny przyjaciela. - Co ci w tym przeszkadza? Jeśli tak bardzo nie cierpisz Ireth, to nie musisz z nią przebywać.
Crevan tylko pokiwał głową. Dokończył posiłek i odszedł do swojej kajuty.

Nad ranem Crevan obudził się niewyspany. W nocy z kajuty kapitańskiej znów słychać było krzyki kochanków i mimo dobrych chęci elf po prostu nie potrafił zasnąć. Dopiero przybycie Karenmir i długa rozmowa o wszystkim i o niczym spowodowała, że oboje przenieśli się do krainy wiecznych łowów.
Elf otworzył oczy i spojrzał na narzeczoną. Jak zawsze podziwiał jej długie i rozczochrane czerwone włosy oraz duże usta tego samego koloru. Dziewczyna była dosyć niska i szczupła, przez to wydawać by się mogło, że nie nadaje się na żeglarza. Na szczęście jej budowa ciała była sprawiała mylne wrażenie, bo Karenmir już niejednokrotnie popisała się niemalże męską krzepą.
Crevan przez chwilę obserwował ją w milczeniu, aż wreszcie nie powstrzymał się i obudził pocałunkiem. Karen jak zwykle objęła jego szyję, by nie odsuwał się od niej zbyt szybko.
- Dzień dobry - mruknęła uśmiechając się szeroko, gdy wreszcie się od siebie oderwali.
Crevan skinął głową na powitanie i wstał.
- Oby dzisiejsza noc była spokojniejsza - powiedział. - Bo nie wiem, czy jutro w ogóle się obudzę.
- Przesadzasz - odparła Karenmir. - Wiesz, jaki jest Callan. Spędzi z nią parę nocy, a potem zostawi w jakimś porcie.
- I tego obawiam się najbardziej - westchnął Crevan. - Bo doskonale zdaję sobie sprawę również z tego, jaka potrafi być kobieta, gdy chce dokonać zemsty.
Karenmir parsknęła śmiechem.
- To on straci jaja, nie ty - stwierdziła.
- O ile nie będę na tyle głupi, by się wtrącić – dodał Crevan.
W tym momencie oboje usłyszeli stłumiony okrzyk marynarza siedzącego w bocianim gnieździe. Wyglądało na to, że zobaczył coś niepokojącego.
- Pójdę zapytać, co się stało – mruknął elf, sięgając po spodnie i ubierając je. Szybko wyszedł z kajuty i wspiął się do kolegi.
Wychudzony pirat z nienaturalnie dużymi oczami wpatrywał się w coś, czego Crevan nie był w stanie dostrzec.
- Bill, co widzisz? – zapytał, gdy mężczyzna nie zwrócił uwagi na jego przybycie.
- Dwa statki – odparł krótko pirat. – Nie wiem, czy kupieckie – dodał, uprzedzając pytanie Crevana. – Mają białe żagle ze znakiem, którego nigdy wcześniej nie widziałem.
- Możesz go opisać? – zainteresował się elf.
- Biały ptak na tle błyskawicy – odpowiedział po dłuższej chwili Bill. – Przypominasz sobie jakieś państwo albo gildię posługującą się tym znakiem? Bo ja nie. Killburn to też nie jest, co do tego nie mam wątpliwości. Ale oba okręty płyną w naszą stronę. Zbliżają się z dużą szybkością i sądzę, że mogą zaatakować. Chyba powinniśmy poinformować kapitana.
- Zajmę się tym, a ty dalej obserwuj – mruknął Crevan, po czym szybko zszedł na pokład.
Z jego kajuty akurat wyszła już ubrana Karenmir. Po drodze próbowała jeszcze przewiesić swój miecz przez plecy, ale na widok narzeczonego zaprzestała prób i się do niego zbliżyła.
- Czemu Billy krzyczał? – zapytała.
- Zobaczył okręty, których nie rozpoznał – odparł Crevan. – Mi ich opisy też nic nie mówią. Ale lepiej przygotować się do ataku, bo ponoć płyną do nas z dużą szybkością.
- Mam ich spowolnić? – dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
- Najpierw zwołaj załogę – poprosił elf. – Ja się zajmę obudzeniem Callana.
Karenmir pokiwała głową i pobiegła do pozostałych marynarzy. Crevan zwrócił się w kierunku kajuty kapitańskiej i ruszył do drzwi. Już miał zapukać, gdy wyczuł, że jest obserwowany. Rozejrzał się i ujrzał stojącego tuż obok niego Ilmarina. Chłopiec wpatrywał się w niego swoimi dużymi, niebieskimi oczami, w których dało się dostrzec strach.
- Będziemy walczyć? – zapytał, gdy Crevan na niego spojrzał.
- Być może – odparł elf. – Ale nie musisz na to patrzeć. Po prostu schowaj się gdzieś. Nikt nie chce, żeby stała ci się krzywda.
- Czy to inni piraci? – zapytał Ilmarin, w którym ciekawość wygrywała nad strachem.
- Nie, raczej nie – westchnął lekarz. – Zresztą sam nie wiem. Mają na fladze jakiś dziwny symbol, którego nie rozpoznaję… - dodał i od razu zauważył na twarzy chłopca rosnące zaciekawienie. – Tobie też nie będzie nic mówił. To jakiś biały ptak na tle błyskawicy.
Ku jego zdumieniu w oczach Ilmarina dostrzegł szok i niedowierzanie.
- To przecież Anganim – powiedział. – Łowcy czarnej magii – dodał, widząc zdziwione spojrzenie Crevana.
- Skąd wiesz?
- Byli u nas w porcie… - chłopiec wyraźnie posmutniał. – Zabili mamę… i pana Chrisa… i wszystkich…
Gdyby nie to, że wrogi statek właśnie się do nich zbliżał, zapewne Crevan byłby zdziwiony tym, że Ilmarin wreszcie zdecydował się powiedzieć coś o tym, co wydarzyło się w tamtym portowym miasteczku. Teraz jednak zapomniał zupełnie o tym, że chłopiec do tej pory uparcie milczał. Domyślał się, że Łowcy z całą pewnością nie znaleźli się tutaj przypadkowo, zwłaszcza, że w ich załodze nie brakowało osób skażonych czarną magią. Jedną z nich był on sam…
- Schowaj się – rozkazał Ilmarinowi. – Szybko.
Chłopiec chyba chciał powiedzieć coś jeszcze, ale wyraz twarzy Crevana dał mu do zrozumienia, że nie powinien się teraz wykłócać. Ruszył do ładowni. Czarnowłosy z kolei zwrócił się w stronę kajuty kapitańskiej i uniósł pięść, aby zapukać…

- Obudź się, Ireth! Zaczynamy!
Elfka powoli otworzyła oczy. Z wielką chęcią dłużej by spała, ale jej mistrz nie lubił, gdy lekceważono jego rozkazy. Zwłaszcza w takiej chwili.
Usiadła na koi i sięgnęła po pogniecioną koszulę Callana. Podczas wczorajszych igraszek jej sukienka zniknęła gdzieś we wszechobecnym bałaganie, a ona nie miała czasu na jej szukanie.
Rozejrzała się w poszukiwaniu kapitana. Ledwo powstrzymała się od odetchnięcia z ulgą, gdy ujrzała go pochylonego nad mapami. Bardzo dobrze, że był zajęty… dzięki temu Ireth mogła bardzo powoli zajść go od tyłu…
- Dobrze, że już wstałaś – powiedział Callan, na co dziewczyna jęknęła w duchu. O tyle dobrze, że nie zwrócił się w jej stronę. – Przez chwilę gadałaś przez sen.
- Naprawdę? – zdziwiła się Ireth, rozglądając się po pomieszczeniu. Jej wzrok padł na pustą butelkę po rumie, która akurat potoczyła się w jej stronę. Powoli schyliła się po nią. – Ciekawe, co mówiłam.
- Coś o paleniu na stosie nekromantów i tym, co do ciebie krzyczeli – odparł Callan, wciąż wpatrzony w mapy. – Wiem, że nie jesteś chętna do opowiadania o swojej przeszłości, ale czy kiedyś jakiegoś spotkałaś?
- Jest ich teraz tylu, że trudno się na żadnego nie napatoczyć – odparła Ireth, powoli się do niego zbliżając. – Niejednokrotnie krzywdzą niewinnych ludzi… i nieludzi…
- A ten, który skrzywdził ciebie? – zapytał Callan. – Jeśli wciąż żyje, to tylko zdradź mi jego imię, a osobiście przyniosę ci jego… - nie zdążył dokończyć, bo Ireth w tym momencie dopadła do niego i z całej siły uderzyła butelką w tył głowy. Elf upadł prosto na stół z mapami, rozsypując większość z nich na zagraconą podłogę.
- Mój nekromanta już dawno jest po tamtej stronie – prychnęła Ireth, wyrzucając szyjkę butelki i rozglądając się po pokoju.
Owszem, sukienka nie była jej potrzebna… ale torebka i to w niej było już tak. W końcu ujrzała ją przewieszoną przez jeden z haków. Zaczęła grzebać wewnątrz niej, dopóki nie natrafiła na cienki łańcuch. Wyciągnęła go, przyglądając się dziełu jednego z anganimskich kowali. Na pierwszy rzut oka wyglądał na zwykłe kajdany, w jakie zakuwa się wszystkich skazańców. Anganim jednak walczył z czarną magią już od wielu stuleci i każdy z tego stowarzyszenia wiedział, że zwykłe łańcuchy nie powstrzymają żadnego nekromanty czy maga chaosu przed rzucaniem zaklęć. Dlatego wymyślili kajdany blokujące moce każdego, kto będzie w nie zakuty. Jak na razie sprawdzały się świetnie, ku niezadowoleniu ofiar Anganimu.
Ireth zbliżyła się do ogłuszonego Callana i zakuła go w kajdany. Potem z zadowoleniem usiadła na koi. Tak, swoją część roboty wykonała. Wystarczyło teraz tylko czekać na przybycie jej załogi.
Jej triumf zakończył się w momencie, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Szybko wstała i wyjrzała przez dziurkę od klucza, kto też postanowił przeszkodzić kapitanowi. Zaklęła cicho na widok Crevana. Że też ten lekarz zawsze musi się wtrącać!
Lekko uchyliła drzwi, by nie ujrzał zakutego w kajdany Callana.
- Tak? – zapytała.
- Niech Callan wyłazi z tej dziury – powiedział elf. – Zaraz będą nas atakować.
Dziewczyna z trudem ukryła zdziwienie. Jakim cudem zostali nakryci? Przecież na ich okrętach byli magowie z zaklęciami maskującymi… Czyżby nie zadziałały?
- Obawiam się, że musicie poradzić sobie bez niego – odparła, starając się, by zabrzmiało to wiarygodnie. – Jakby to powiedzieć… nie może dojść do siebie po wczorajszej libacji…
Crevan obrzucił ją nieprzychylnym spojrzeniem.
- Libacji… - powtórzył, patrząc na koszulę, w którą była ubrana.
Ireth poczuła, że się czerwieni.
- No… tak – mruknęła, kiwając głową na potwierdzenie swoich słów. – Chyba wiesz lepiej ode mnie, co wyprawia pijany Callan…
Sądząc po minie Crevana, kapitan zachowuje się zupełnie inaczej niż ona to opisała. Już chciała modlić się w myślach do wszystkich bóstw, jakie znała, gdy usłyszała wołanie z bocianiego gniazda. Crevan odwrócił się w stronę źródła dźwięku.
- Nie mam czasu na pieprzenie się z nim – powiedział w końcu. – Dlatego przekaż mu, że poprowadzę tą bitwę, jeśli nie wyściubi nosa z kajuty.
Ireth pokiwała głową i zatrzasnęła drzwi przed jego nosem. Dopiero wtedy pozwoliła sobie na odetchnięcie z ulgą.

Crevan biegł po zebranych przy relingu członków załogi. Wszyscy byli już uzbrojeni i czekali tylko na kapitana. Na widok lekarza chyba się trochę zawiedli.
- Callan nie walczy – oznajmił. – Ale ja go zastąpię. Mam nadzieję, że mimo braku Wysłannika Śmierci sobie poradzimy.
Odpowiedziały mu głosy niepewnie potwierdzające jego słowa.
- Co tak cicho?! – zagrzmiał Crevan. – Śniadania nie jedliście, panienki?!
Marynarze krzyknęli teraz tak głośno, że elfa zabolały uszy.
- No to ruszać tyłki! –krzyknął. – Rozgromimy te statki, zanim zdążą dopłynąć!
Cała załoga rozbiegła się na swoje stanowiska. Część zajęła miejsca przy armatach, inni z kolei albo przygotowywali się do rzucania śmiercionośnych zaklęć, albo wyciągali swoje łuki. Crevan mimowolnie wyobraził sobie Callana jako łucznika i skrzywił się lekko. O nie, za nic nie pozwoliłby na to, by kapitan tak się skompromitował… Co prawda na początku trudno mu było uwierzyć w to, że istnieje na tym świecie elf nie potrafiący w ogóle strzelać… ale to się szybko zmieniło. A blizna na pośladku przypominała mu o tym wyjątku za każdym razem, gdy śmiał zwątpić.
Szybko oderwał wzrok od łuczników i spojrzał na Karenmir. Czerwonowłosa stała z tyłu statku, przymykając oczy. Widział, że pod wpływem jej zaklęć woda morska zaczyna się robić coraz bardziej wzburzona. Powoli do niej podszedł, obserwując jak dziewczyna wywołuje niewielki sztorm za „Skyllą”. Dwa ścigające ich statki właśnie w niego wpływały i niemal natychmiast zaczęły się niebezpiecznie kołysać.
- Rozwal je – powiedział cicho.
-To nie będzie łatwe – odparła Karenmir, nie otwierając oczu. Na ich statkach są inni magowie. Próbują załagodzić to, co ja wywołałam.
- Jesteś od nich silniejsza – zapewnił ją Crevan, chociaż nie miał zielonego pojęcia o magii. Miał jednak nadzieję, że to działa na podobnej zasadzie jak walka wręcz.
Akurat w tym momencie jeden z wrogich okrętów niebezpiecznie przechylił się w bok, wyrzucając niektórych marynarzy prosto we wzburzone wody. Wyglądało na to, że słowa elfa nieco wspomogły jego narzeczoną.
Ale to nie był koniec. Statek kołysał się coraz gwałtowniej, aż w końcu jednym bokiem całkiem zanurzył się w wodzie. Główny maszt pękł, znikając w morskich odmętach. Crevanowi wydawało się, że słyszy wrzaski ludzi znajdujących się na tamtym okręcie. A może to tylko szalejący wiatr…
Nagle jednak ujrzał grad strzał lecących prosto w Karenmir. Nie zdążył nawet krzyknąć, by ją ostrzec, gdy kilka pocisków trafiło w jej brzuch. Elfka szeroko otworzyła oczy i zacisnęła dłonie na drzewcach. Na jej twarzy dało się dostrzec najpierw zaskoczenie, a potem dopiero ból… chwilę potem osunęła się na ziemię.
- NIE! – krzyknął Crevan i doskoczył do niej jednym susem.
Wciąż była przytomna. Na widok jego przerażonej miny uśmiechnęła się słabo.
- To nic… - wycharczała.
- Jasne – prychnął ironicznie elf. - A te strzały to się wzięły znikąd – dodał, wyciągając pociski z jej ciała.
Szybko zdał sobie jednak sprawę, że bez swoich leków nic nie zdziała. Musiał jak najszybciej ją przenieść do swojej kajuty. Bez namysłu wziął ją w ramiona i pobiegł w głąb statku, nic sobie nie robiąc z ostrzeliwujących wrogi okręg łuczników i magów. Teraz nie liczyło się dla niego nic poza Karenmir.
Wpadł do swojej kajuty pospiesznie, wyciągając z szafek wszystkie potrzebne mu eliksiry. Ręce mu się trzęsły, ale mimo to jakoś dał radę odkorkować buteleczki i wlać je do ust półprzytomnej elfki. Czerwonowłosa przełknęła wszystko, krzywiąc się przy tym lekko, a potem rozkaszlała się.
- Wyjdziesz z tego – Crevan złapał ją za rękę, wciąż patrząc na nią z niepokojem.
Szybko jednak puścił ją i zaczął prędko opatrywać jej rany.
- Zostaw… - jęknęła Karenmir, łapiąc go za dłoń.
- Ale…
- Idź walczyć…
- Poradzą sobie – skłamał Crevan. Miał złe przeczucia co do przebiegu walki, ale teraz się tym nie przejmował. Musiał uratować ukochaną za wszelką cenę.
- IDŹ! – niespodziewanie dla niego Karenmir podniosła głos. Teraz lekarz nie śmiał jej odmówić. Zresztą najgorsze rany i tak opatrzył. Z resztą dziewczyna powinna sobie poradzić.
Wybiegł na pokład i szybko przekonał się, że jego złe przeczucia są słuszne. Nie dość, że drugi okręt zrównał się z nimi, to jeszcze część z atakujących zdążyła przedostać się na statek i teraz walczyli załogą „Skylli”. Crevan w osłupieniu obserwował, jak Steve, człowiek – ośmiornica, broni się przed wyjątkowo mocno zbudowanym napastnikiem, gdy widok przesłonił mu jakiś członek Anganimu uzbrojony we włócznię. Lekarz tylko uśmiechnął się lekko, z nadludzką siłą wyrwał mu broń z ręki i z całej siły uderzył go drzewcem w skroń. Mężczyzna padł na deski okrętu ogłuszony.
Crevan zaś czuł, że zaczyna tracić nad sobą panowanie. Jęknął cicho i osunął się na kolana. Bardzo nie chciał uwalniać teraz swojej gorszej strony, ale było już za późno. Wiedział to, gdy zauważył, jak jego dłonie czernieją, a potem pokrywają się gęstym, ciemnym futrem, zaś paznokcie zmieniają się w pazury. Czuł, jak na głowie wyrastają mu rogi, a z pleców czarne, błoniaste skrzydła. Wstał już jako demon i zaryczał wściekle, zwracając na siebie uwagę napastników. Przez chwilę obserwowali go z niemym przerażeniem, jednak szybko przypomnieli sobie, że przecież znajdują się na statku pełnym podobnych potworów.
Gdyby potem ktoś spytał Crevana, co pamięta z obrony „Skylli” przed Anganimem, zapewne odpowiedziałby, że żądzę mordu. I krew. Jako demon myślał tylko o tym, by zabijać wszystko, co stanie mu na drodze i tak też robił. Swoimi długimi i ostrymi jak brzytwy pazurami siał spustoszenie nie tylko wśród członków Anganimu, bo w tej chwili nie odróżniał przyjaciół od wrogów. Pamiętał, jak z czasem otaczało go coraz więcej przeciwników, a on nieprzerwanie atakował. Sikała krew, głowy odpadały od reszty ciała, zwłoki padały na ziemię z rozprutymi wnętrznościami… a potem… potem nagle ogarnęła go ciemność.
Ukryty w beczce Ilmarin obserwował walkę przez niewielką szczelinę między deskami. Widział, jak jeden z marynarzy „Skylli” ogłusza rozwścieczonego demona i jak zmienia się on z powrotem w Crevana. Z jednej strony cieszył się, że tak się stało, bo lekarz atakował wszystkich i dzięki niemu na pokładzie było mnóstwo trupów należących także do załogi statku. Mimo, że ci, którzy pozostali przy życiu bronili się najlepiej jak mogli, to jednak Anganim powoli przejmował okręt. Małego chłopca zastanawiało teraz tylko jedno: Gdzie jest kapitan?
I wtedy z tamtego drugiego okrętu na „Skyllę” przeszedł mężczyzna ubrany w białą szatę. Miał on długie, siwe włosy, w tym momencie związane w kucyk, a na jego twarzy nawet z tak daleka Ilmarin widział bliznę. Poza tym na głowie nieznajomego ujrzał czapkę kapitana, a to dla chłopca oznaczało tylko jedno: skoro czuł się na tyle bezpiecznie, by wejść na „Skyllę” uzbrojonym jedynie w krótki sztylet, to bitwa była już przegrana.


***

Tak prosiliście o nową notkę, to postanowiłam w końcu ją dodać. :) Może nie jest doskonała, ale mam nadzieję, że się nie zawiedziecie. Przepraszam Was również, że tak długo nie dodawałam nic nowego. Na pocieszenie obiecuję, że piątą część "Wysłannika Śmierci" opublikuję w Wigilię. :)

Obserwatorzy

Lydia Land of Grafic