Córka Wysłannika cz.1

- Dzień dobry.
Handlarz owocami przerwał wysypywanie ziemniaków do skrzyni i spojrzał na swojego potencjalnego klienta. Okazała się nią jakaś nastolatka, której wcześniej jeszcze nie widział w tej okolicy. Miała łagodne rysy twarzy i duże, ciemnoniebieskie oczy, którymi patrzyła na niego błagalnie. Jej ciemnobrązowe włosy sięgały nieco za ramiona i chyba już dawno nie były przez nikogo czesane. Gdyby nie spiczaste uszy dziewczynki, w życiu nie domyśliłby się, że ma do czynienia z elfką. Była zdecydowanie za niska i drobna jak na przedstawicielki tej rasy. Musiała jednak być już nastolatką, bo nawet przez te jej stare i podniszczone ubrania widać było, że zaczyna już nabierać kobiecych krągłości.
- Cześć, mała – powiedział mężczyzna, wracając do swojego zajęcia. - Chcesz coś kupić?
Dziewczynka znów najpierw spojrzała błagalnie na niego, a potem na stos jabłek.
- Niestety nie mam pieniędzy – szepnęła.
- To spadaj żebrać gdzie indziej – prychnął mężczyzna,domyślając się, czego mogła chcieć.
- A nie mogłabym panu pomóc i w zamian dostać jabłko? - zaproponowała dziewczynka. - Bardzo pana proszę...
Handlarz prychnął pogardliwie.
- Już ja znam takie bachory jak ty – warknął. - Niby pomagasz, ale jednocześnie zgarniasz sobie towar i jestem stratny. Mówiłem już, spadaj.
Dziewczynka ze smutkiem pokiwała głową i znów spojrzała na jabłka, jakby to był jakiś luksusowy towar. Przełknęła ślinę. Musiała być naprawdę głodna. Mężczyzna jednak udał, że tego nie widzi. Widywał już podobne dzieciaki. Wyglądało to okropnie, ale musiał wytrzymać. Sam przecież miał rodzinę na utrzymaniu. Gdyby karmił swoimi owocami każdą przybłędę, to w końcu razem z żoną i dziećmi wylądowałby na ulicy. Ta tutaj pewnie jeszcze chwilę popatrzy i sobie pójdzie. W końcu wyglądała na zupełnie nieszkodliwą.
Niestety, wcale sobie nie poszła. Nagle znów spojrzała na niego i wymamrotała coś tak cicho, że nie dosłyszał.
- Co tam mówisz? - zirytował się handlarz.
- Przepraszam – powtórzyła mała elfka. Zanim zdążył zapytać, za co dziewczyna przeprasza, nagle zgarnęła kilka jabłek z jego wystawy i rzuciła się do ucieczki.
Handlarz przez chwilę stał jak wryty, a potem rozejrzał się dookoła. W stronę jego kramu akurat szedł strażnik.
- STRAŻ! - wrzasnął. - Złodziejka kradnie mi towar! - dodał, wskazując palcem uciekającą elfkę.
Mężczyzna natychmiast rzucił się w pogoń.

***

Tinwe skręciła w boczną uliczkę. W biegu schowała jabłka pod bluzkę. Skrzywiła się lekko, gdy usłyszała handlarza. I tym razem nie obędzie się bez ucieczek, a tak bardzo chciała tego uniknąć. Obejrzała się za siebie. Goniący ją strażnik był bardzo wysoki. Wyglądał też na silnego, więc nie mogła dać się złapać. Jeśli by ją chwycił, to pewnie już nie miałaby szans, by się wyrwać.
Przyspieszyła kroku i skręciła w kolejną uliczkę. Obejrzała się za siebie. Strażnik wciąż gonił. Do tego krzyczał coś do kogoś. Tinwe spojrzała przed siebie i ze zgrozą zdała sobie sprawę, że biegnie do niej drugi strażnik.
Naprawdę nie mogą odpuścić tych paru jabłek?, pomyślała.
Mężczyzna przed nią stał jej na drodze, gotów ją złapać. Tinwe wiedziała, że nie zdąży się zatrzymać, a nawet jeśli uskoczy na bok, to i tak zostanie złapana. Niewiele myśląc skoczyła prosto między jego nogi. Zaskoczony tym faktem strażnik machnął rękoma, ale nie zdołał jej złapać. Nie spodziewał się, że dziewczynka wybierze taką drogę ucieczki. Odwrócił się, ale Tinwe już wstawała i biegła dalej. Po drodze potrąciła kilka pustych beczek, by utrudnić im pościg.
- Co ty wyprawiasz, smarkulo?! - rozwrzeszczała się jakaś handlarka.
Stara kobieta stała Tinwe na drodze, więc mała elfka bezceremonialnie odepchnęła ją na bok i pobiegła dalej. Skoczyła w kolejną boczną uliczkę. Z ulgą stwierdziła, że znalazła się na głównej drodze miasta. Po bokach chodziło wielu ludzi, a przez środek drogi jechały wozy wypełnione towarem. Część z nich kierowała się na główny rynek, zaś część jechała prosto do bramy wyjściowej.
Elfka skoncentrowała się na swojej mocy. W jednej chwili stała się niewidzialna. Mało kto z tłumu zajętych ludzi to zauważył. Parę osób ze zdumieniem wpatrywało się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała Tinwe, ale nie alarmowali pozostałych. W końcu kto uwierzy, że przed chwilą na środku ulicy zniknęło dziecko wyglądające jak żebrak?
Tinwe pobiegła prosto do jednego z wozów wyjeżdżających z miasta. Wskoczyła do środka z taką zręcznością, jakby robiła to już setki razy. Rozejrzała się po zawartości wozu. W środku były jedynie średniej jakości ubrania. Nikt nie pilnował towaru. Najwyraźniej za strażników mieli służyć najemnicy jadący po bokach wozu, a sam handlarz, siedzący z przodu wozu, nawet nie podejrzewał, że mając taką obstawę może stracić cokolwiek ze swoich rzeczy.
Tinwe zaczekała, aż wyjadą z miasta i dopiero wtedy zrzuciła z siebie osłonę niewidzialności. Wiedziała już, że nie może nigdzie pojawić się w tym, w czym biegała do tej pory, więc ostrożnie i po cichu zaczęła przyglądać się ubraniom, szukając czegoś w jej rozmiarze. Ze smutkiem zauważyła jednak, że ubrania zostały uszyte głównie dla dorosłych kobiet i mężczyzn. Na szczęście znalazła kilka nowych ubrań dla siebie. W końcu dyskretnie przebrała się w zieloną koszulkę z kolorowymi koronkami, ciemnoróżową spódniczkę sięgającą przed kolano, fioletową pelerynkę i ciemne, wysokie buty. Przyjrzała się krytycznie swojemu strojowi. Sama przed sobą musiała przyznać, że wyglądała, jakby właśnie uciekła z cyrku, ale co miała poradzić? Wybór był niewielki, a jej stare ubranie mogło w każdej chwili się rozerwać.
Tak przebrana znów nałożyła na siebie osłonę niewidzialności i zgarnęła swoje jabłka. Znów zaburczało jej w brzuchu. Była bardzo głodna, ale wolała pożywić się gdzieś, gdzie jej nie znajdą. Gdyby któryś z najemników wokół wozu ją usłyszał, musiałaby sporo czasu stracić na tłumaczeniu, jak znalazła się w wozie kupieckim i czemu ma na sobie towar ich klienta. Możliwe też, że wcale nie chcieliby słuchać jej wyjaśnień i po prostu by ją zabili. Za zabicie przybłędy, nawet tak młodej, nie spotkałyby ich żadne nieprzyjemne konsekwencje. Zaczekała, aż wóz na chwilę się zatrzyma, po czym wyskoczyła z niego i szybko pobiegła na pobocze, prosto w stronę lasu.
Zatrzymała się, gdy była już między drzewami. Stanęła za jednym z nich i zaczekała, aż karawana kupiecka odjedzie. Dopiero wtedy zrzuciła z siebie osłonę i zaczęła jeść.
Jabłka okazały się słodkie i soczyste. Tinwe naprawdę żałowała, że nie zdołała zabrać ich więcej. Cieszyła się jednak, że choć trochę zaspokoiła głód. Co prawda nie najadła się nimi, ale zawsze lepiej było zjeść choć trochę niż znów przez cały dzień głodować.
Po skończonym posiłku Tinwe wstała i zaczęła spacerować po lesie w nadziei, że znajdzie choć trochę jagód. Jednocześnie rozmyślała nad minionym dniem.
Wcale nie była zadowolona. Odwiedziła już kolejne miasto portowe i co? Znów ani śladu jej ojca. Matka kazała jej szukać w portach statku „Skylli”, ale Tinwe mimo kilku lat wędrówek ani razu nie natrafiła na ten okręt. Już powoli zaczynała się zastanawiać, czy czasem się nie przesłyszała... albo czy jej matka najzwyczajniej w świecie nie zmyśliła sobie tej całej „Skylli”. Szybko jednak doszła do wniosku, że druga opcja nie wchodzi w grę. W kilku portach pytała o ten okręt. Marynarze zwykle wtedy ze strachem rozglądali się dookoła, jakby spodziewali się, że ktoś ich podsłuchuje i kazali jej nie interesować się ani „Skyllą”, ani jej przeklętym kapitanem. Tinwe nie rozumiała, skąd brało się to przerażenie. Matka niewiele mówiła jej o ojcu. W sumie mała elfka dowiedziała się od niej tylko, że jej ojciec nazywa się Callan, jest kapitanem „Skylli” i jest niebezpiecznym osobnikiem.
Callan... no właśnie, o niego też Tinwe pytała. Wiele kobiet patrzyło na nią ze złością i odpowiadało, że nie wiedzą, gdzie jest, ale jeśli dziewczynka go znajdzie, ma mu od nich przyłożyć. Nie wiedziała, za co niby ma to zrobić i za bardzo nie chciała wiedzieć. Wystarczyło jej samo to, że już rozumiała, że Callan miał więcej wrogów niż przyjaciół.
Mimo wszystko Tinwe bardzo chciała go odnaleźć. Już tyle czasu nie było przy niej mamy... od czasu jej śmierci dziewczynka musiała radzić sobie sama. Ciągle znosiła wyzwiska obcych ludzi, kilka razy próbowano ją pobić albo ukarać za kradzież. A mała elfka bardzo tęskniła za kimś, kto okazałby jej czasem trochę czułości i poświęcił odrobinę wolnego czasu. Kto inny miałby tak ją potraktować jak nie ojciec?
Już prawie się ściemniało, gdy Tinwe odnalazła kilka krzaków z jagodami. Z radością usiadła obok nich i zaczęła zajadać owoce. Teraz, gdy mogła choć trochę zaspokoić głód, inne zmartwienia na moment też zeszły na drugi plan. Teraz się naje, potem pójdzie spać, a nad ranem wyruszy do kolejnego portu. Może tym razem będzie miała więcej szczęścia.
Odeszła od krzaków dopiero, gdy upewniła, że nie została na nich żadna jagoda. Dopiero wtedy położyła się pod drzewem i starannie przykryła peleryną. Wieczorne niebo było bezchmurne, więc wyglądało na to, że nie musiała się obawiać deszczu. Uspokojona tym spostrzeżeniem przymknęła oczy. Po chwili już spała.

***

- Tinwe, uciekaj!
Dziewczynka biegła tak szybko, jakby goniło ją stado wilków. Znów miała dziewięć lat. I znów potwornie się bała. Obejrzała się za siebie.
Jej matka jakoś trzymała się na nogach, przytrzymywana przez jakiegoś białowłosego mężczyznę. Nie taką Tinwe chciała ją zapamiętać. Przecież przed niewolą u tego potwora była piękną elfką. Teraz była cała posiniaczona, a na jej ciele dziewczynka z daleka widziała liczne rany i oparzenia. Jej oprawca ściął też włosy kobiety. A teraz trzymał sztylet tuż przy jej szyi.
- Mamo... - jęknęła Tinwe.
- Mną się nie przejmuj – odparła elfka. - Tinwe, proszę... poszukaj swojego ojca. Znajdź go, zanim ON cię dopadnie. Tylko on może ci pomóc...
Więcej nie zdążyła powiedzieć, bo białowłosy mężczyzna poderżnął jej gardło. Matka Tinwe zacharczała i zadrżała w jego ramionach. Nieznajomy puścił kobietę. Teraz jego wzrok skupił się na Tinwe.
- MAMO! - wrzasnęła mała elfka. Chciała pobiec i pomóc jej... ale z drugiej strony tak bardzo się bała...
Białowłosy ruszył w jej stronę. Uśmiechał się w sposób, który w ogóle nie podobał się dziewczynce.
- Teraz twoja kolej, maleńka – wymamrotał.
Tinwe krzyknęła ze strachu i rzuciła się do ucieczki. Niech ten potwór zostawi ją w spokoju. Ona miała dość. Nic złego nie zrobiła. Jej mama też nic złego nie zrobiła i nie zasługiwała na taki los.
Niestety, im szybciej biegła, tym bardziej jej oprawca się do niej zbliżał. Czuła na swoich plecach jego oddech. Wiedziała, że wręcz nie może się doczekać, kiedy ją dorwie i doprowadzi do jeszcze gorszego stanu niż jej matkę.
- Tato, ratuj! - krzyknęła Tinwe, choć wiedziała, że to nic nie da. Callan był gdzieś daleko i nawet nie wiedział o jej istnieniu, a białowłosy zaraz wbije sztylet w jej plecy.
Wyczuła już, jak łapie ją za kostkę...

***

- NIEEEE! - wrzasnęła, siadając na ziemi.
Szybko zdała sobie sprawę, że znów miała zły sen. Ciężko oddychała, jak po długim biegu i była zalana zimnym potem. Do tego wcale nie została złapana za kostkę. Po prostu zaczepiła nią o wystający korzeń.
Odetchnęła z ulgą i znów się położyła. Czuła, jak do oczu zaczynają napływać jej łzy. Nie próbowała się powstrzymywać.
- Mamo... - wyjąkała, zanosząc się płaczem. W takich chwilach jak ta, szczególnie jej brakowało. Zwykle jak Tinwe miała koszmary, to matka zaraz była obok niej, tuląc ją do siebie i szepcząc jakieś uspokajające bajki.
Ale to było kiedyś. Zanim została zamordowana na oczach swojej córki. Teraz już nigdy nie przyjdzie i jej nie pocieszy.
Ta myśl sprawiła, że Tinwe jeszcze bardziej się rozkleiła. Niby sobie radziła... ale tak bardzo tęskniła... Tak bardzo chciała znów ją zobaczyć albo chociaż znaleźć ojca.
Płakała tak długo, aż wreszcie zasnęła ze zmęczenia. Tym razem nie miała już żadnych koszmarów, ale mimo to spała niespokojnym snem. Obudziła się, gdy tylko zaczęło świtać. Niechętnie wstała i ruszyła w stronę głównej drogi. Znów zaczęło jej burczeć w brzuchu, więc zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu owoców leśnych. Zauważyła na poboczach kilka krzaków z jagodami, nazrywała ich sobie i szła dalej, podjadając.
Co prawda jagód było za mało, by się nasycić, ale przynajmniej Tinwe trochę poprawił się humor. Przestała myśleć o złych snach i skupiła się na nowym celu swojej podróży. Teraz szła prosto do miasta portowego, które zwało się Silf. Mała elfka pamiętała tą miejscowość. Już kiedyś tam była. Ledwo udało jej się uciec przed strażnikami, którzy chcieli wychłostać ją za kradzież sakiewki. Ciekawe, czy jeszcze ją pamiętali. Zresztą... nawet jeśli, to przecież teraz wyglądała inaczej. Była trochę wyższa, miała dłuższe włosy no i zupełnie nowe ubrania! Może nie będzie tak źle...
Dotarła do bram Silfu w okolicach południa. Przez bramy przejeżdżali kupcy ze swoimi karawanami, nie brakowało też chłopów z pobliskich wiosek, wysłanych do miasta po jakieś przedmioty domowego użytku. W takim tłumie Tinwe nawet ze swoim krzykliwym strojem była niewidoczna. Przeszła przez bramę i od razu ruszyła w stronę portu.
Silf praktycznie wcale się nie zmieniło, odkąd Tinwe była tam po raz ostatni. Wszystkie uliczki, nawet ta główna, sprawiały wrażenie ciasnych, a domy wyraźnie potrzebowały remontów. Do tego wszędzie pełno było straganów i kramów kupieckich, gdzie kupić można było wszystko, o czym tylko mogła zamarzyć trzynastoletnia elfka oraz jeszcze kilka rzeczy, o których nawet jej się nie śniło. Handlarze przekrzykiwali się wzajemnie, reklamując swoje towary. Ci bogatsi i sprzedający jedzenie zapraszali do siebie chętnych, pozwalając potencjalnym klientom na degustację. Tinwe natychmiast skorzystała z tej opcji i już po chwili szła, trzymając w rękach kilka świeżych owoców.
Im bardziej zbliżała się do portu, tym bardziej zaczynały dominować stragany z rybami. Tutaj nikt nie musiał się reklamować, bo zapach ryb był wyczuwalny z daleka. W większości rybacy mieli jednak surowy towar, więc Tinwe nawet się do nich nie zbliżała.
Przy samym porcie stragany zniknęły. Tutaj dominowały karczmy dla żeglarzy, które były chyba jedynymi budynkami w Silfie, jakie wyremontowano. Gospody w większości miały już gości i z wnętrz dało się słyszeć rozmowy żeglarzy oraz muzykę wynajętych przez właścicieli grajków. Tinwe jednak nie szła do żadnej z nich. Ruszyła dalej, obserwując zacumowane statki. Co prawda już dawno straciła nadzieję, że znajdzie ojca, ale musiała się przejść... tak z przyzwyczajenia.
Zamarła, gdy nagle zobaczyła duży statek zbudowany z ciemnego drewna, na którego dziobie widać było dwugłowego potwora. Jednak nie to tak zwróciło jej uwagę. Bardziej przejęła się nazwą statku, widoczną po jego boku. Wyraźnie przecież było napisane: „Skylla”.
W pierwszej chwili nie była pewna, czy to czasem nie był wytwór jej wyobraźni. Przecież tyle czasu już szukała bezskutecznie... i teraz nagle się udało?
Odruchowo schowała się za stosem beczek, gdy ze statku zaczęli schodzić żeglarze. Tinwe ze swojego ukrycia dostrzegła trzech mężczyzn. Jeden z nich miał długie blond włosy związane w kucyk i piwne oczy. Był wysoki i dobrze zbudowany, ale miał delikatne rysy twarzy, przez co dziewczynka domyśliła się, że ten chłopak nie może być dużo starszy od niej. Pozostali dwaj na pewno byli dużo starsi. Oboje mieli czarne włosy. Ten idący obok blondyna miał żółte oczy, które robiły raczej upiorne wrażenie. Był największy z całej trójki i przez swoje wymiary sprawiał wrażenie najgroźniejszego. Trzeci z towarzyszy miał jasnoniebieskie oczy i dwudniowy zarost na brodzie. Sądząc po jego opaleniźnie, musiał dużo czasu spędzać na słońcu. Również był wysoki, jak żółtooki, ale nie aż tak mocno zbudowany.
- To jest szansa dla Billa – powiedział żółtooki na tyle głośno, że Tinwe go usłyszała. Miał niski i zachrypnięty głos, kojarzący się elfce z żądnym krwi psychopatą. Mimowolnie zadrżała. - Może wrócić do normalnego życia, do żony.
- Nie pozwalam – odparł drugi czarnowłosy.
Cała trójka coraz bardziej zbliżała się do kryjówki Tinwe. Najwyraźniej postanowili przejść się do którejś z karczm i zjeść wreszcie jakiś porządny obiad.
- Ale Callanie, zrozum... każdy z nas dąży, by wreszcie zdjąć klątwę – naciskał żółtooki. - Ja raczej nie mam szans, a on...
- Powiedziałem już nie – przerwał mu niebieskooki.
Przeszli obok kryjówki Tinwe, nawet nie zauważając elfki, choć wcale nie była dobrze ukryta. Dziewczynka obserwowała Callana z szeroko otwartymi ustami. A więc to był jej ojciec... Wyobrażała go sobie nieco inaczej. Myślała, że będzie ładniejszy i bardziej zadbany. I że będzie nosił błyszczącą zbroję, a nie zwykłą koszulę, która pewnie w czasach swojej świetności była biała, a teraz bardziej przypominała odcień szarości, oraz rozciągnięte, brązowe spodnie.
Zrobił na niej niezbyt dobre wrażenie, ale przecież w dalszym ciągu był jej ojcem. Jak nie za wygląd, to matka musiała go pokochać za co innego! Na przykład za rycerski charakter. Na pewno tak było! Callan pewnie był wobec niej tak dobry i tak o nią dbał, że mama się w nim zakochała i potem na świat przyszła ona, Tinwe. Tylko pewnie coś potem się wydarzyło i drogi rodziców się rozeszły... ale dalej się kochają i za sobą tęsknią... To znaczy teraz już tęskni tylko tata, nieświadomy faktu, że jego ukochana nie żyje. A teraz Tinwe musiała iść do niego i powiedzieć mu o tej smutnej nowinie. Pewnie biedny się załamie... Ale przecież ma jeszcze ją, jedyną córeczkę! Razem na pewno dadzą sobie radę.
Wstała i pewnym krokiem ruszyła w stronę karczmy, w której zniknął jej ojciec oraz jego przyjaciele. Dopiero przed samymi drzwiami zawahała się. Nie bardzo wiedziała, jak zacząć rozmowę z Callanem. Szybko jednak stwierdziła, że będzie się tym martwić później. Pchnęła drzwi i weszła do środka.
W środku było już dużo klientów, ale i tak dostrzegła Callana i jego przyjaciół w rogu dużej sali. Cała trójka trzymała już kufle pełne piwa i wciąż dyskutowała. Jej wejście nie zwróciło niczyjej uwagi, wszyscy zajęci byli swoimi sprawami. Jedynie jedna z dziewek roznoszących piwo obrzuciła ją krótkim spojrzeniem, a potem wróciła do swojego zajęcia.
Ta karczma była jedną z najporządniejszych ze wszystkich, w jakich Tinwe do tej pory była. Stoły i ławy może i nie były nowe, ale przynajmniej nie zostały przez nikogo połamane. Ściany pomieszczenia nie były co prawda w żaden sposób ozdobione, ale też ciężko było dostrzec na nich jakiekolwiek ślady po pijackich burdach. Po prostu widać było, że to wnętrze było zadbane i na pewno awanturujący się klienci byli stąd wyrzucani.
Tinwe ruszyła do Callana, jednocześnie co chwilę ustępując którejś ze spieszących do klientów dziewek. W końcu stanęła tuż przy stole zajętym przez kapitana „Skylii” i jego przyjaciół. Żółtooki jako pierwszy zwrócił na nią uwagę.
- Czego tu szukasz, włóczęgo? - zapytał. - Jeśli pieniędzy, to daruj sobie i nam nerwów. Nic ci nie damy.
- Nie o to chodzi – wymamrotała Tinwe, patrząc na Callana. Nagle poczuła, jak odwaga zaczyna ją opuszczać. - Chciałam tylko porozmawiać...
- Wyglądamy ci na dzieciaki w twoim wieku? - prychnął Callan i wreszcie na nią spojrzał. Widziała wyraźnie, że jest lekko poirytowany. Ale przecież nie chciała go rozgniewać. Chciała tylko wreszcie z nim pomówić...
- Tato! - zawołała i bez ostrzeżenia rzuciła mu się w ramiona. Mocno go uścisnęła i zacisnęła powieki, żeby pozostali nie dostrzegli jej wzruszenia.
Callan i jego przyjaciele osłupieli. Tinwe tego nie widziała, ale żółtooki zrobił taką minę, jakby nagle wszystko zrozumiał. Nic jednak nie powiedział.
- Pomyliłaś mnie z kimś, dziecko – Callan delikatnie, ale stanowczo odsunął ją od siebie.
- Nieprawda – zawołała Tinwe. - Nazywasz się Callan i jesteś kapitanem „Skylli”, prawda? Mama mówiła, że to ty!
Elf rozejrzał się dookoła. Reszta gości już zdążyła usłyszeć, co krzyczy dziewczynka i teraz z zainteresowaniem spoglądali w ich stronę. Skrzywił się lekko i zerknął na żółtookiego.
- Crevan, co robić? - szepnął.
- Mnie się nie pytaj – zaśmiał się elf. - Twoje dziecko, ty decyduj.
- Może jej matka sobie zmyśliła... - westchnął Callan i znowu skupił się na Tinwe. - Powiedz mi lepiej, jak masz na imię i kim jest twoja matka.
- Nazywam się Tinwe – odparła elfka, zadowolona, że ojciec jednak jej nie pogonił. Aż miała ochotę znowu się do niego przytulić, ale niestety Callan mocno ją ściskał za ramiona i nie mogła się ruszyć. - A moja mama nazywała się Ireth.
Zauważyła, jak Callan krzywi się na dźwięk tego imienia. Czyli było tak jak się spodziewała! To musiała być wielka miłość! Pewnie ojciec po dziś dzień cierpi, bo im się nie udało!
- Gdzie ona jest? - warknął. - Zaraz cię do niej odprowadzę...
- Nie odprowadzisz – Tinwe posmutniała. - Mama od kilku lat nie żyje.
Callan i pozostali przez dłuższą chwilę patrzyli na nią z niedowierzaniem. Wreszcie, ku jej zdumieniu, kapitan uśmiechnął się lekko.
- Przynajmniej tą sukę spotkało to, na co zasłużyła – powiedział.
Tinwe poczuła się, jakby uderzył ją w twarz. Ale jak to? Tak nie powinno się mówić o kimś, kogo kochało się nad życie! A więc wyglądało na to, że było wręcz przeciwnie, a ona przez cały ten czas tak się oszukiwała...
- Callan, pohamowałbyś się – mruknął Crevan, gdy zauważył, że dziewczynce drży podbródek, a w jej oczach pojawiły się łzy.
- Mówisz, jakbyś mnie nie znał – prychnął Callan i znów zwrócił się do Tinwe. - Dobra, małolatko. Nie becz już i siadaj obok.
Dziewczynka posłusznie zajęła miejsce obok niego, ale nie była w stanie powstrzymać płaczu. Na szczęście dla Callana nie wyła przy tym tak, by wszyscy ją słyszeli, tylko cicho pochlipywała. Pozostali goście w karczmie stracili nimi zainteresowanie i wrócili do swoich rozmów.
- Nie płacz – blondyn poklepał ją po ramieniu. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Tinwe ponuro pokiwała głową i zerknęła na Callana. Elf już sprawiał wrażenie, jakby stracił nią zainteresowanie. Powoli sączył piwo i wpatrywał się w ścianę przed sobą. Ciężko jej było odgadnąć, o czym teraz myśli.
- Callan, to co teraz zrobimy? - odważył się zapytać Crevan.
- Pogadamy na statku – odparł krótko elf. Zerknął na Tinwe. - Ilmarin, idź jej kupić coś do jedzenia. Wygląda jakby zaraz miała zemdleć.
Blondyn posłusznie wstał i zaczepił jedną z dziewek. Przez chwilę rozmawiali, a potem dziewczyna poszła do gospodarza.
- Dziękuję – wymamrotała Tinwe i już wyciągała ręce, by znów się przytulić do ojca, ale ten gestem dał jej do zrozumienia, by tego nie robiła.
- To jeszcze nic nie znaczy – stwierdził. - Wieczorem zdecyduję, co z tobą zrobić.

Tinwe pokiwała głową i znów spojrzała na blat stołu. Czuła się okropnie. Ona chciała tylko dołączyć do ojca i lepiej go poznać... dlaczego jej nie chciał?

***

Tak, wiem. Notka miała się pojawić z nowym szablonem. Problem w tym, że Rowindale nie ma czasu na wykonanie szablonu, a ja doszłam do wniosku, że minęło już tyle czasu, że najwyższa pora coś wstawić, nie czekając dłużej. Jak Rowi skończy prace nad szablonikiem, to się pojawi, a tymczasem ja podsyłam pierwszą część "Córki Wysłannika". Już robiłam drobne poprawki, ale jak to zwykle wychodzi przy moich poprawkach, zawsze dopisuję coś, co wcześniej wydawało mi się nieistotne, zamiast kasować tekst.
Z ogłoszeń parafialnych mam jeszcze do dodania, że na blogu pojawi się zakładka "Moje pomysły". Będę tam dodawać, co jeszcze mam zamiar opublikować, a wy możecie w komentarzach napisać, co wydaje wam się najciekawsze. Pod koniec każdego opowiadania będę brała pod uwagę, które z pomysłów zyskało najwięcej głosów, zanim zacznę publikować coś jeszcze.
Cóż, to by chyba było na tyle. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że pierwsza część "Córki Wysłannika" wam się spodobała i chcecie jeszcze czytać te moje bazgroły. :)

Obserwatorzy

Lydia Land of Grafic